SKOLE - POWIAT STRYJ - WOJ. STANISŁAWOWSKIE
LATA PRZEDWOJENNE
ZDJĘCIA ZAMIESZCZONE PONIŻEJ, POCHODZĄ Z MOJEGO ALBUMU RODZINNEGO. NA PIERWSZYCH CZTERECH, W GRUPIE MŁODZIEŻY ZE SKOLEGO, LATA PRZEDWOJENNE, ZNAJDUJE SIĘ BRAT MOJEJ BABCI - ZBIGNIEW SCHIENBEIN. NA POJEDYŃCZYCH FOTOGRAFIACH ZNAJDUJĄ SIĘ ZNAJOMI - PRZYJACIELE - KOLEDZY I KOLEŻANKI MOJEJ BABCI - HELENY SCHIENBEIN ( 1928 - 2001)
9 maja 2015 roku, gdy wraz z Rodziną świętowałam wieczorem swoje czterdzieste urodziny, otrzymałam zupełnie nieoczekiwanie wspaniały prezent. Na zdjęciach, które kiedyś wstawiłam na bloga, z nikłą nadzieją, na jakikolwiek odzew, Pani Krystyna Piątek rozpoznała SWOJĄ MAMĘ HELENĘ MELLEM. To był wspaniały urodzinowy prezent! Miałam wrażenie, jakby moja śp. babcia Helusia wróciła na chwilę, by złożyć swojej wnuczce urodzinowe życzenia... Bardzo chcę w to wierzyć. Jakkolwiek by na tę sytuację nie spojrzeć, z pewnością jest wyjątkowa i zdarza się niezmiernie rzadko. Ale zdarzyła się i to jest wspaniałe!
Pani Krystyno, raz jeszcze serdecznie dziękuję za kontakt i komentarze na blogu.
Oto, czego dowiedziałam się od Pani Krystyny:
"Droga Pani!
Z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytałam Historie Rodzinne Skole - lata przedwojenne. Jestem córką Heleny Mellem urodzonej /1925-2002/w Demni Wyżnej. Na zamieszczonych zdjęciach gdzie znajduje się brat Pani Babci Zbigniew Schienbein wśród kolegów i koleżanek w środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/. Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem. Niestety wszyscy Oni nie żyją. Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni. Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki.Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej.Bardzo dziękuję Pani że ocala Pani historie kresowe. Przed wejściem na Pani stronę byłam po czytaniu wierszy Maryli Wolskiej tak związanej ze Skolem I Demnią. Postanowiłam poczytać w internecie o Skolem i na widok zdjęć z kochanymi osobami krzyknęłam i dalej już czytałam z wielką przyjemnością że mogę się tak dużo dowiedzieć o tych stronach serdecznych a niepoznanych. Serdecznie Panią pozdrawiam i dziękuję.
Z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytałam Historie Rodzinne Skole - lata przedwojenne. Jestem córką Heleny Mellem urodzonej /1925-2002/w Demni Wyżnej. Na zamieszczonych zdjęciach gdzie znajduje się brat Pani Babci Zbigniew Schienbein wśród kolegów i koleżanek w środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/. Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem. Niestety wszyscy Oni nie żyją. Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni. Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki.Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej.Bardzo dziękuję Pani że ocala Pani historie kresowe. Przed wejściem na Pani stronę byłam po czytaniu wierszy Maryli Wolskiej tak związanej ze Skolem I Demnią. Postanowiłam poczytać w internecie o Skolem i na widok zdjęć z kochanymi osobami krzyknęłam i dalej już czytałam z wielką przyjemnością że mogę się tak dużo dowiedzieć o tych stronach serdecznych a niepoznanych. Serdecznie Panią pozdrawiam i dziękuję.
Krystyna Piątek.rocznik 1945."
Poniżej zdjęcia, na których Pani Krystyna rozpoznała swoją Mamę Helenę Mellem:
"W środku pierwszego zdjęcia jest moja
śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/. Pierwszy po prawej stronie
znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy
brat Kazimierz Mellem."
"Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale
dobrze rozpoznawalni. Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych
zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki."

" Format tych
zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze
Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii
Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej."
"Droga Pani Moniko!
Dzisiaj /14 maja 2015/ przeczytałam o
życiu Pani Babci, Heleny Schienbein-Gruszczyńskiej. Jej tragiczna wojenna
historia dotyczy w niektórych momentach mojej rodziny. Mieszkali w Demni, przeżyli
głód i dwie okupacje i również byli u Braci Węgrów /których wspominali z
ogromną wdzięcznością/ i trudy repatriacji na ziemie zachodnie.To bardzo piękne
i cenne co Pani robi dla historii rodzin kresowych. Bezpośredni zapis relacji z
ust Pani Babci o Skolem dał mi wyobrażenie jak tam było, wielu rzeczy nie
wiedziałam. Dziękuję za wszystko i podziwiam trud i talent pisarski. Nasze
rodziny znały się co widać na przedwojennych fotografiach. Byłam jeden dzień w
Skolem w sierpniu 2002 roku. Moja śp. Mama już nie żyła. To piękne miejsce i
cudowna rzeka Opór. Czytałam "Kresową Atlantydę" St.Nicieji i teraz
Pani teksty, Pani Moniko. Jestem bardzo wzruszona i te przeżycia zawdzięczam
Pani. Serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów. Krystyna Piątek rocznik 1945."
" Pani Moniko, ja zobaczyłam to piękne miasto Skole i Demnię
Wyżną, w sierpniu 2002
roku. Niestety moja Mama zmarła w marcu 2002 i nie mogłam
Jej moich wrażeń przekazać. Spotkałam tam wspaniałą Panią Jarosławę
Roman pewnie rocznik 1928,która pamiętała moją rodzinę, pokazała miejsce gdzie
stał dom /niestety nie było go/ ale inne stały w szeregu jak dawniej. Byłam w Jej domu i
wiem że w takim samym mieszkała moja rodzina. Korespondowałam z Nią ale
Ona umarła w 2013 roku.Skole i Demnia,-widoki przepiękne na góry, rzeka
Opór wspaniała..."
Pani Krystyno,
też marzę o tym, by zobaczyć Skole na własne oczy, a póki co, czytam opisy z dawnych lat.Tak opisywał Skole i pobliskie miejscowości Martin Pollack w książce pt. " Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma.
Przełożył
Andrzej Kopacki
Tytuł oryginału:
Nach Galizien. Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise
durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition
Christian Brandstatter 1994
„Istniały dwie możliwości
dotarcia ze Stryja w leżące na południu, obrośnięte lasem Karpaty: koleją do
Ławoczna albo drogą ponadregionalną, która aż do zbiegu rzek Orawy i Opora
biegła równolegle do linii kolejowej, potem jednak skręcała w prawo, w ślad za
płynącą wąskim korytem Orawą. Myślę, że sam wybierałbym raczej drogę, nie
kolej.Wprawdzie na przełomie wieków
również w Galicji pojawiły się już automobile, ale były to pojedyncze,
wychuchane i pilnie strzeżone egzemplarze, techniczne zabawki, które należały
do naftowych milionerów i bankierów. Nikomu nie przyszłoby do głowy jeździć
nimi po źle żwirowanych, wyboistych drogach, które w czasie deszczu zamieniały
się w sięgające kolan bagnisko. Nie istniały wszak jeszcze warsztaty naprawcze,
stacje benzynowe itp. Wiejskimi drogami kursowały zaprzęgi konne i chłopskie
fury. Trakt prowadził najpierw jak po
sznurku szeroką, żyzną doliną rzeki Stryj do wsi Synewidzko Wyżnę, gdzie
skręcał w lewo ku dolinie Opora. Przed Synewidzkiem, kilkaset metrów od głównej
drogi, znajdował się zajazd „Rogatka”, w którym podróżni mogli zamówić ciepłą
strawę. Synewidzko Wyżnę było dużą gminą, ale domy stały w rozproszeniu, z dala
od siebie, pochowane w ogrodach, skąd do drogi prowadziły długie, wąskie
alejki. Przy chałupach ze wszystkimi oknami wychodzącymi na południe — żurawie
studzienne, na pnących się stromo do linii lasu łąkach liczne oborohy, czyli
stogi siana pod wspartym na czterech wpuszczonych pionowo w ziemię palikach,
prymitywnym dachem, który można było podnosić lub opuszczać. Pola były wąskie i
kamieniste. Żyto, owies, czasem kartofle; ogrody warzywne, za nimi wyciosane z
bali chałupy, tonące w słonecznikach, z których chłopki wyciskały postny olej.
W Synewidzku Wyżnym mieszkali
Bojkowie, którzy językiem, odzieniem i zwyczajami wyraźnie różnili się od
Rusinów z równiny. Bojkowie zamieszkiwali środkową część Karpat; zachodnią
część zasiedlili Łemkowie, a wschodnią, aż po Bukowinę i północne Węgry,
Hucułowie. Ogólnie biorąc, Bojkowie byli ludem ciężkawym, sprawnymi hodowcami
rogacizny, którzy na jesiennych targach w karpackich mieścinach, Boryni i
Lutowiskach, sprzedawali woły, gnane później aż na Węgry. Synewidczanie mieli
handel we krwi, z dawien dawna przemierzali kraj jako domokrążcy, podobnie jak
mieszkańcy Gottschee* w Dolnej
Krainie, i sprzedawali przy straganach w większych miastach i na wiejskich
targowiskach owoce południowe, orzechy, śliwki, winogrona i kasztany, które
jesienią przywozili z Węgier. W ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku
rozszerzyli swój handel na Rumunię, południową Rosję i zabór rosyjski w Polsce;
założyli też coś w rodzaju spółdzielczej organizacji handlowej.
Jadąc z biegiem Oporu jakieś
dwadzieścia pięć kilometrów dalej na południe, docierało się do Tuchli:
niepozornego, rozproszonego osiedla z wiejską gospodą i niewielką kolonią
letniskową opodal budynku stacyjnego. Tu podobno w Xlii wieku Bojkowie
powstrzymali idącą na Węgry armię Dżyngis–chana i wybili ją do nogi. Walka
prademokratycznej wspólnoty chłopskiej z najeźdźcą zewnętrznym jest tematem
historycznej opowieści Iwana Franko Szturm w dolinie Tuchli. W latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Tuchlę najechali inni zdobywcy: ogromne
lasy zostały przetrzebione, nad górskimi strumieniami pobudowano tartaki, a w
dolinach położono wąskie tory kolejowe.
Okolica Tuchli wygląda dziś smutno i niegościnnie.
Wprawdzie Stryj i Opór nadal obmywają wyłożone otoczakami, zielone brzegi,
wprawdzie wiosną trawa i kwiaty jak niegdyś kwitną na łąkach, a orzeł królewski
zatacza kręgi w przezroczystym, lazurowym powietrzu — ale jakże zmieniło się
wszystko inne, las, wsie i ludzie! Kiedyś gęste, nieprzeniknione lasy pokrywały
niemal całe zbocze, od rzek w dolinie ku górze, aż po górskie hale; teraz
stopniały jak śnieg w słońcu, przerzedziły się, gdzieniegdzie zniknęły całkiem.
Całe połacie są łyse. Tylko tu i ówdzie, pośród zwęglonych pni, stoi skarlała
jodła lub mizerny jałowiec.
Kiedyś panowała tu głęboka cisza; nie było słychać
żadnego dźwięku poza trembitą pasterza gdzieś na dalekiej hali, rykiem tura lub
beczeniem jelenia w gęstwinie. Teraz ponad halami rozbrzmiewają wrzaski
pasterzy, w głębi lasu i w wąwozach hałasują drwale, robotnicy tartaczni i
cieśle, którzy nieprzerwanie kaleczą piękno tuchelskich gór, zżerają je jak
robactwo. Stuletnie jodły i świerki, porznięte na wielkie kłody, spływają w dół
rzeki do nowych tartaków parowych albo od razu na miejscu są cięte na belki i
deski.
(Iwan Franko, przedmowa do Szturmu w dolinie
Tuchli)
Lasy w dolinie Opora i Orawy
należały do wielkich właścicieli ziemskich, czeskiego hrabiego Kinsky’ego i
polskiego hrabiego Skarbka, którzyjednak rzadko znajdowali czas, by dojrzeć
porządku w swoich dobrach. Co najwyżej przyjeżdżali na polowanie. A w lasach
nie brakowało jeleni, rysiów, żbików, wilków i niedźwiedzi. Na niedźwiedzia
górale wołali z respektem „wujek” albo po prostu „stary”, na wilka — „mały”.
Kiedy hrabia Kinsky ustrzelił niedźwiedzia lub okazałego szesnastaka*, którego awizował mu nadleśniczy, zaraz
potem wyjeżdżał — do Nicei, Karlsbadu, Meranu. A gdy w końcu musiał sprzedać
swoje lasy nad Oporem, przyniosły mu one dwa miliony guldenów. Jak wówczas mówiono,
hrabia mógł zachować z tej sumy sto guldenów, resztę pochłonęły hipoteki.
Ogołocone zbocza nad wsiami
Tuchla, Libochora, Hołowiecko i Sławsko świadczyły o rabunkowej gospodarce,
która odraczała ruinę feudalnych właścicieli ziemskich — nie mogła jednak
naprawdę owej ruiny powstrzymać. Feudałowie „przeżyli się”, a ich miejsce
zajęli bezwzględnie kalkulujący kapitaliści, konsorcja bankowe, spółki akcyjne.
W latach dziewięćdziesiątych nagie zbocza Karpat Środkowych odkryto dla
narciarstwa. Karpackie Towarzystwo Narciarskie i Tatrzański Związek Narciarzy
pobudowały schroniska i w końcu każdego zimowego tygodnia na stokach Trościanu
i Małachowa koło Tuchli i Sławska panował już tylko tłok.
Z ziemi Bojków było już
niedaleko na Węgry, albo koleją, albo drogą przez dolinę Orawy. Po węgierskiej
stronie inaczej wyglądała tylko roślinność — zamiast sosen i jodeł na
południowych zboczach Karpat rosły głównie buki — natomiast ludzie byli tacy
sami: rusińscy górale, którzy tu nazywali się Wierchowinami i wiosną wyruszali
jako robotnicy leśni do Siedmiogrodu, Bośni i Hercegowiny, bo w przeciwnym
razie umarliby z głodu: nikt nie mógł wyżyć z kilku sztuk bydła i jałowego
poletka. We wsiach Wierchowinów żyło też sporo Żydów, przeważnie drobnych
kramarzy ze sklepikami, których zasoby bez trudu można było unieść na plecach,
a także rzemieślników, szynkarzy, wozaków i nawet kilku chłopów oraz pasterzy.
Również Żydzi byli przeraźliwie biedni.
Aby dotrzeć do sąsiadujących z
Bójkami Hucułów, należało albo wspiąć się górskimi bezdrożami Karpat
Środkowych, albo wrócić do Stryja i stamtąd pojechać do Stanisławowa.
Pociąg pospieszny przemierzał
sto dwadzieścia kilometrów ze Stryja do Stanisławowa w trzy i pół godziny.
Kolejka jechała najpierw na południe przez bagniste niecki w szerokiej dolinie
Stryja, mijała kąpielisko Morszyn, znane z leczniczych źródeł gorzkich wód i z
kąpieli solankowych oraz borowinowych, mijała Bolechów i Dolinę. Niedaleko
Doliny tory odbijały na wschód, biegły w dół łagodnie opadającym zboczem u
podnóża Karpat i dochodziły do Kałusza nad Łomnicą.”
„Kursy skautowe w Skolem latem 1912 r.” W: Błażejewski
Wacław,
„ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str.
40- 41
„Kurs skautowy w Skolem 14 VII – 2 VIII 1913 r. W: Błażejewski
Wacław,
„ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str.
49- 50
„Kursy skautowe w Skolem latem 1914 r. W: Błażejewski
Wacław,
„ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str.
53- 55
Notki biograficzne: Grodyński Jerzy, Lutosławski Kazimierz,
Wyrzykowski Kazimierz W: Błażejewski Wacław, „ Z dziejów harcerstwa polskiego (
1910 – 1939), Warszawa 1985
SKOLE MIEJSCOWOŚĆ LETNISKOWA NAD OPOREM
Adres wydawniczy:
- [S.l. : s.n.], 1934 (Lwów : Druk. "Słowa Polskiego").
Opis fizyczny:
- 13 s. : il. ; 22 cm
Język:
- polski
Uwagi:
- Opis wg okł.
Sygnatura:
- II 388.928
Prawa:
- Domena publiczna
Źródło:
- Biblioteka Narodowa
Skan fragmentu książki :
Stanisław Sławomir Nicieja " Kresowa Atlantyda" w której znalazły się
wspomnienia pana Adama Dobosiewicza z Opola. Informacje otrzymałam od Ks.
Łukasza Walawskiego, któremu składam najserdeczniejsze podziękowania, za
odszukanie i przekazanie mi powyższych informacji.
Na zdjęciu, w prawym górnym
rogu, znajdują się moi prapradziadkowie "po kądzieli" :
Maria z domu Dobosiewicz i
Franciszek Kuryńczyc
( spolszczone nazwisko
Korincic)
z dziećmi Stanisławą i Czesiem.
Maria i Franciszek to Rodzice mojej prababci
Józefy Kuryńczyc
Wraz z Ks. Łukaszem Walawskim, proszę o wsparcie remontu
kościoła w Skolem, poprzez odwiedziny tego pięknego, kresowego miasta oraz
parafii, gdzie znajduje się 20 miejsc noclegowych i można skorzystać z gościnności
na przykład podczas wyprawy w Bieszczady. 21.09.2014 przypada 20 - lecie
konsekracji kościoła.
DEMNIA WYŻNA – SKOLE
( powiat stryjski,
województwo stanisławowskie)
Za Skolem, dolina zwęża się w miejscu, gdzie zaczyna się
wieś Demnia Wyżna. Przejeżdżamy obok hamerni, huty i wielkiego tartaku
parowego.
Potężne pasma Korczanek i Zełeminu przerwane Oporem,
zbliżają się lesistymi stokami do siebie, tworząc uroczą dolinę. Wartkie wody
rzeki pienią się i szumią po skalistych progach, które zdradzają przynależność
do piaskowca bryłowego.
W Światosławiu rozszerza się widnokrąg. Po prawej stronie
widzimy dolinę Orawy, wpadającej do Oporu.[4]
Demnia Wyżna, gdzie urodził się Jakub, Felizienthal
i Tucholka to były osady katolickie zasiedlone przez Niemców z okolic Czeskiego
Lasu, którzy byli robotnikami leśnymi. Demnia Wyżna, była południowym
przedmieściem Skolego. [6] Większość mieszkańców Demni Wyżnej to pracownicy tartaku. Zresztą
Demnia Wyżna to była prawdziwa Wieża Babel. Polacy-katolicy, Niemcy-katolicy,
Niemcy-ewangelicy, Ukraińcy i kilkunastu Żydów. Najwięcej chyba było jednak
Polaków. Trudno to tak do końca ustalić bo Demnia Wyżna stanowiła część obszaru
Dworskiego Skole miasteczko i Skole-Wieś. Według źródeł niemieckich Niemcy
stanowili w Demni Wyżnej tylko 1/3 ogółu mieszkańców. Mój pradziadek z
pewnością od małego miał styczność z polskimi równieśnikami.[7]
Trzy kilometry na południowy
zachód od Skolego ( miasteczka nad rzeką Opór, dopływem Stryja), leży
przedmieście Demnia Wyżna, na mapie z 1928 roku opatrzona
została oboczną nazwą "Gredlów" od nazwiska prawdopodobnie
węgierskiego barona Gredla i jego pałacu.[9]
Informacje pochodzą ze strony:
Informacje pochodzą ze strony:
Brigidau to duża wieś zasiedlona przez
Niemców ewangelików z Palatynatu.
Ogólnie na tych terenach (Skole, Stryj)
było bardzo dużo kolonii niemieckich a z kolei bardzo niewiele małżeństw
mieszanych. Tamtejsi Niemcy raczej izolowali się od Polaków. Pradziadek, był
więc chlubnym wyjątkiem. Kto wie może wstąpił do Legionów pod wpływem kolegów z
gimnazjum?
Dolina Oporu. Za rzeką po lewej stronie wznosi się wielka, czerwona
zerwa „Pobuku”. Pokłady tu odsłonięte należą do łupków menilitowych i rogowców
połączonych z nimi. Czerwone zabarwienie wpadające w oczy pochodzi od połączeń
żelaza, przymieszanych w małej ilości do łupków.
Przekraczamy w głębi gór lasek dębowy, po czym dolina
gwałtownie się zwęża tworząc kłódkę. Tor kolejowy przyparty do rzeki, wciska
się w pasmo bryłowego piaskowca.

Skole - miękkie łupki menilitowe, budujące
okolice miasteczka ulegają łatwo zwietrzeniu i porwaniu przez wodę i są
przyczyną rozszerzania się doliny.
Miasteczko Skole liczy 2000 mieszkańców, posiada fabrykę
zapałek, sąd powiatowy, słynęło do niedawna z handlu winem. W lecie dużo gości
kąpielowych szczególnie ze Lwowa.Tu rozpoczyna się ciekawy kraik górski tzw. Tucholszczyzna,
którego dzieje opisał w pięknej monografii dr Papee[10]
Żadne źródła nie stwierdzają zasiedlenia wschodniego Beskidu
w starożytności. Osadnictwo odbywało się doliną Stryja, a dalej na zachód
„wrota węgierskie” z ziemi sanockiej wiodły na drugą stronę Karpat. Z końcem
XIV wieku zastajemy ten kraik w dziewiczej pierwotności, nie tknięty ludzką
ręka.
W roku 1397 dwaj bracia Wołosi Myko i Iwanko od Władysława
Jagiełły otrzymali przywilej na założenie w lasach królewskich i połach pustynnych
dwóch wsi Skola i Tuchla i oto pierwszy
ślad osadnictwa w tych stronach. Pierwsi koloniści sprowadzili zapewne swoich
pobratymców Wołosów, ale głównie zasilił to miejsce osadniczo żywioł ruski, od
wieków osiadły na niżej położonych przedgórzach. Dowodzi tego autor na
podstawie ruskich nazw miejscowości. Jest też wiele wyrazów pochodzenia
wołoskiego.
Wołosi ci przybywali dotąd z Marmoroszy i Siedmiogrodu i
przynosili ze sobą rodzime swe prawo będące niczym innym jak przystosowanym do
życia pasterskiego prawem niemieckim.
W XV wieku mamy tu jedynie dwie osady Skole i Tuchla.
Dopiero z początkiem XVI wieku posuwa się kolonizacja coraz wyżej i rozszerza
się. Powstają: Hrebenów, Korostwowo, Sławsko i Koziowa.
Potomkowie Myka i Iwanka, pierwszych właścicieli Skolego, przyjęli
wkrótce język i obyczaje ruskie i przezwali się Skolskimi. Wkrótce osiadają tu Kryniccy,
Kruszelniccy, Hoszowscy, Korczyńscy, Hołyńscy, Turzańscy, Matkowscy,
Manasterscy,Hrebeniowscy, Korostowscy. Znaczny poczatkowo majątek, rozpada się
na wiele drobniutkich działów, które utrudniały intensywne gospodarowanie. W
połowie XVI wieku, Skole i Tucholszczyzna przechodzi w ręce potężnego magnata Jana Tarnowskiego, kasztelana krakowskiego i hetmana wielkiego
koronnego. Skupienie całego majątku w jednym ręku, od razu podniosło
gospodarkę, zwłaszcza leśną i przyczyniło się do szybkiej kolonizacji. Z
początkiem XVI wieku majątek tworzyło 6 wsi, a pod koniec XVI wieku, było ich
już 23. W 1567 roku, górski majątek przechodzi na książąt Ostrogskich,
którzy nadal prowadzą działalność osadniczą i urządzają Tucholszczyznę. Po nich
ziemia ta dostaje się książętom Zasławskim, a później Lubomirskim. Ksiądz Aleksander Zasławski ,założył koło wsi Skole
miasteczko nazwane od jego imienia Aleksandrią ( dziś Skole).Losy Skolego mają wiele podobieństw do losów innych
miasteczek Rusi Czerwonej. Cierpiało ono wielokrotnie od obcych i swoich:
zagony tatarskie, hufce węgierskie i polskie, mącą ciszę tych lasów i górskich
wiosek.W 1594 roku przetacza się tędy napad tatarski do Węgier. W 1610 roku spokój tym stronom zakłóca sprawa Stadnickiego
Diabła.W 1657 roku wpada
tędy do Polski Rakoczy. Z początkiem XVIII wieku zawichrzyła Tucholszczyznę sprawa
Franciszka Rakoczego.Niejednokrotnie chorągwie pancerne czy usarskie dają się
porządnie we znaki bezwzględnym wyciskaniem prowiantu i pieniędzy i brutalnym
postępowaniem wobec mieszkańców wsi i miasteczek.Po Lubomirskich Sieniawscy, a po nich Czartoryscy są panami
tych ziem. Potem znowu Lubomirscy i Potoccy.Dzieje Skolszczyzny doprowadzone zostały w tej książce do
czasów współczesnych autorowi, czyli do 1890 roku.Galicję zajmuje Austria.W roku 1859, nabywa
dobra te od Stanisława hr. Potockiego magnat czeski hr. Kinsky, którego
spadkobiercy sprzedają je Niemcom w roku 1886 – spółce Groedel i Schmidth.[11]
Skole od 1880 roku było miejscowością klimatyczną
ze źródłami wód mineralnych.
Swoje wille miały tu poetka Maria
Jasnorzewska-Pawlikowska, córka W.Kossaka, poetka Maryla Wolska (autorka m.in
pięknego wiersza "Opór pod Storożką"). Tu się urodziła córka Wolskiej
poetka Beata Obertyńska zmarła na emigracji w Londynie. W domach
obu pań bywał poeta Leopold Staff - liryk, dramaturg i autor przekładów.
Ze Skolem związani byli działacze polityczni jak Stanisław Głąbiński
i Jędrzej Moraczewski. Głąbiński był endekiem dziennikarzem, naukowcem
i parlamentarzystą, m.in. rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Wakacje spędzał w Skolem gimnazjalista lwowski, przyszły minister Kultury
i Sztuki Kazimierz Żygulski (opis w książce wspomnieniowej
"Jestem z lwowskiego etapu") oraz przyjaciel Staffa poeta
Kazimierz Wierzyński, syn kolejarza ze Stryja. Miasteczko było punktem
wypadowym pięknych wycieczek górskich w pasmo Bieszczadów Wschodnich z najwyższą
w pobliżu Paraszką 1271 m. Niedaleko stąd do następnych pasm górskich
w kierunku południowowschodnim, Gorganów i Czarnohory
z najwyższym szczytem Howerlą 2061 m. [12]
Informacje pochodzą ze strony:
Informacje pochodzą ze strony:
Dolina Oporu
Przez miasto Skole przechodzi tak zwany Trakt Węgierski oraz
szlak kolejowy Stryj - Munkacz. W Skolem był zamek. Niestety niewiele
o nim wiadomo. W drugiej połowie XVII wieku kasztelanem zamku był Jan
Olbracht Pilecki. W 1880 roku w Skolem było 1730 Polaków,
490 Rusinów i 109 Niemców. W tym roku w miasteczku
mieścił się sąd powiatowy, huta szkła Lubomirskich, tartak, fabryka zapałek,
fabryka łopat, destylarnia oleju skalnego. Wyrabiano tam m.in. drewno
rezonansowe do instrumentów muzycznych. W XX wieku do transportu drewna z lasów
i dostawiania go na stację kolei normalnotorowej Gredel używał
kolejki wąskotorowej. Wagony kolejki wąskotorowej ciągnęła lokomotywka
spalinowa. Maszyny te często wspominane były w opowieściach
Forowiczów, tam bowiem pracował mąż Włodzimiery Piotr Kaliczak. W albumach
rodzinnych zachowały się zdjęcia kolejki z lat trzydziestych.
Skole
Bliskość granicy
spowodowała też szczególną rolę Skolego jako miejsca spotkań różnych wybitnych
osobistości węgierskich zaangażowanych w różnych okresach w powstania
i inne walki wewnętrzne. Odbywali w miasteczku spotkania
z agentami francuskimi i przychylnymi sobie panami polskimi. Tędy
przekradał się werbowany żołnierz oraz transportowano z Polski broń. Parokrotnie był tu, nie zawsze z w przyjaznych
zamiarach Rakoczy książę Siedmiogrodu. Najechał te okolice
w 1657 ale został odparty i już w połowie czerwca tego
samego roku Polacy wzięli odwet.W czerwcu 1664 roku na Skole urządzili najazd
młodzi jeźdźcy. Było ich koło 40 rozrabiaków, szlachcice z okolic
Turki (miejscowość około 40 km na zachód). Jeden nazywał się Piotr
Wysoczański.. Napadli na miasto w dniu targowym wyrządzając wiele
szkód. Była strzelanina, płazowanie, wywracanie wozów itd. Uczynek miał
charakter - jak byśmy to dzisiaj powiedzieli - czysto chuligański.
Napastnicy przy tej okazji także musieli nieźle oberwać od mieszkańców, bo
później ... wnieśli do sądu skargę o poranienie i uwięzienie
towarzyszów. Skargę uznano za bezczelność. Jeszcze później Skole
powetowało sobie część strat. Gdy trzy lata po opisanej awanturze przez
Skole przejeżdżały ze Stryja trzy ładowne wozy Jana Wysoczańskiego, ojca
jednego z uczestników napadu, zostały zaaresztowane. Gdy się po nie
stary Wysoczański zgłosił, wsadzono go do lochu wieży zamkowej. Trzymano
tak długo, aż złożył okup rozmiarami odpowiadający stratom skolszczan
w czasie tamtego jarmarku. Na opis napaści i jej konsekwencji
trafiłem w książce Pulnarowicza (patrz: "U źródeł......) [13]
Dolina Oporu
W marcu 1888 roku miasteczko nawiedził pożar. Spłonęło
100 domów, kościół, poczta, urząd podatkowy, siedziba urzędu gminnego
i jedna ze szkół. Przez Skole
przewijały się interesujące postaci. Jedną z nich był Łojko Zobar, podobno
węgierski koniokrad. Miał swojego konia, który posłusznie przychodził na gwizd.
Zobara wygonili z Węgier, gdzie nad Cisą zostawił swoją niespełnioną
miłość, piękną dziewczynę imieniem Rada. Ukochana miała mu powiedzieć,
że jego kocha najbardziej, ale jeszcze mocniej kocha wolność. Zwrócił się
po pomoc do wiedźmy. Dała mu jakiś napój, który "uwięził jego
myśli na dwa dni". Trzeciego dnia doradziła podróż na Bukowinę.
Miał tam się zatrzymać na dłużej. W Skolem pytano Zobara, gdzie teraz
zmierza? Odpowiedział: na kraj świata. a po co? - Żeby tam dojść
i wrócić - odrzekł.
Skole
Przez te okolice w stronę Przemyśla przemaszerowały zwarte
oddziały żołnierzy podobno zasłużonych później w "Cudzie nad
Wisłą" .Za Polski w Skolem funkcjonowały bez przeszkód
wszystkie typy szkół stopnia podstawowego. W programach był obowiązek
nauczania wszystkich dzieci literatury mniejszości narodowych. W latach 1941-44 (okres II wojny światowej)
okupant niemiecki pozwolił na prowadzenie w Skolem szkoły
z dwoma grupami: polską i ukraińską. Dzieci narodowości żydowskiej
prawa nauki nie miały. Program nauki był bardzo okrojony. Po zagarnięciu
kraju przez Moskwę, przez pół wieku program przedmiotowy był znowu pełny, ale
wolno było uczyć wyłącznie według zasad edukacji sowieckiej urawniłowki z eksponowaniem
jedynie języka rosyjskiego. Tak to Moskale "pogodzili" rywali.
Skole
Dzisiaj, w najkrótszej linii Skole od granicy
Polski (Bieszczad) dzieli 45 km. Aby do tego miasteczka dojechać
samochodem przez przejście w Przemyślu / Medyce, od granicy trzeba
przebyć trzy razy więcej drogi. W 1976 roku mieszkało tu
3,5 tysiąca obywateli. Władze b.ZSRR uznały, że środek Skolego jest
najlepszym miejscem do ustawienia pomników "żołnierzy Armii Czerwonej
i komsomolców poległych z ręki ukraińskich nacjonalistów".
Obraz dzisiejszego Skolego naszkicowany został m.in. W periodyku
"z nurtem Stryja" nr 19/20. [14]
Informacje pochodzą ze strony:
http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
Informacje pochodzą ze strony:
http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm

Przeważająca liczba miast obecnej Ukrainy w XV wieku i na
początku XVI wieku, była usytuowana na prawym brzegu Dniepru, gdzie najwięcej
ludności miejskiej posiadała Ruś Czerwona.” Powstawały miasta i małe miasteczka
oraz osady rolnicze w liczbie trzykrotnie przewyższającą pozostałe ziemie
Rzeczypospolitej. Nowopowstałe osady miejskie, jako przyczółki obronne państwa,
były tworzone na bazie istniejących wsi otwartych. Tak uformowała się gęsta
sieć osad, do których można było dojechać i wrócić konno z najbliższej wsi w
ciągu jednego dnia. Po najazdach tatarskich nastąpił proces dezurbanizacji osad
miejskich. Misteczka (oppida) często ginęły w ogniu wojen, a funkcje miejskie
przenoszono do osady sąsiedniej. Etnicznie terytorium miasta było do XIX wieku
miały charakter rolniczy, zakładano je na prawie magdeburskim – jednorazowe założenie.
Regularna zabudowa wokół rynku i ulice w nadanych miastu granicach. Po podziale
Rzeczypospolitej między zaborców, powstała prowincja Galicja w obrębie Austro –
Węgier. Nowa wschodnia granica przebiegająca na Zbruczu, zamknęła kraj od
strony stepów ukraińskich, kontrolowanych przez Rosję. Austro - węgierska
polityka gospodarcza polegała na zachowaniu charakteru rolniczego w części
wschodniej, i stymulacji rozwoju przemysłu w części zachodniej. Do większych
miast zaliczamy: Lwów, Jarosław, Przemyśl, Sambor, Drohobycz, Tarnopol, Zamość,
Zbaraż, Buczacz, Tarnów, Biała i Podgórze( Kraków). [1]
[4]Dr E. Dunikowski, Ze Lwowa do Beskidu , Lwów 1892
[6] Więcej w książce "Das Deutschtum in Galizien" Kaudera. Jest tam kilka przedwojennych
fotografii z Brigidau i Felizienthal.
[7] Konwersacja na portalu
historycy.org.
[9] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[10] Dr Fryderyk Papee, Skole
i Tucholszczyzna monografia historyczna, Lwów 1891
[11] Dr E. Dunikowski, Ze Lwowa do Beskidu , Lwów 1892
[12] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[13] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[14] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[1] Halina Petryszyn,
Historyczna sieć miast Galicji Wschodniej a zagadnienia współczesne,
KOLONIZACJA JÓZEFIŃSKA W GALICJI
Artykuły:
1. Andrzej
Wieloch, „Kolonizacja józefińska w galicyjskich Karpatach”
2. Marek Grabski, "Osadnictwo niemieckie na Sądecczyźnie w XVIII wieku"
2. Marek Grabski, "Osadnictwo niemieckie na Sądecczyźnie w XVIII wieku"
Poniższe informacje pochodzą z książki Martina
Pollacka pt. „ Po Galicji.O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach.
Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli
wyprawa w świat, którego nie ma.”Przełożył Andrzej Kopacki. Tytuł oryginału: Nach Galizien.
Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise durch die
verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition Christian
Brandstatter 1994
Koloniści
niemieccy w Galicji
Pociąg pospieszny przemierzał
sto dwadzieścia kilometrów ze Stryja do Stanisławowa w trzy i pół godziny.
Kolejka jechała najpierw na południe przez bagniste niecki w szerokiej dolinie
Stryja, mijała kąpielisko Morszyn, znane z leczniczych źródeł gorzkich wód i z
kąpieli solankowych oraz borowinowych, mijała Bolechów i Dolinę. Niedaleko Doliny
tory odbijały na wschód, biegły w dół łagodnie opadającym zboczem u podnóża
Karpat i dochodziły do Kałusza nad Łomnicą. W otoczeniu Bolechowa i Kałusza nie
brakowało kolonii niemieckich osiedleńców: Neu–Babylon, założony pierwotnie
przez Józefa II jako żydowska kolonia rolnicza, a po jej upadku zasiedlony
przez Niemców; Engelsberg, Ugartsthal, Hoffnung, Landestreu.
Wsie były ostoją niemieckości
galicyjskiej, która w miastach dużo szybciej się zacierała i asymilowała.
Zachowała się natomiast w ustronnych wsiach. Niemieccy koloniści — chłopi i
rzemieślnicy — wykazywali się pracowitością, trzeźwością i pobożnością. Życie
wiejskie, uładzone i nieskomplikowane, kręciło się wokół trzech rzeczy: pracy,
kościoła i gospody. W wyjątkowych przypadkach ta kolejność ulegała odwróceniu.
Nie wszystkie wsie wyglądały jednakowo, ale wszystkie błyszczały czystością:
prościutkie, zamiecione ulice, pobielone, zwykle murowane domy, przed nimi
ogrody z kwiatami, obok kościoła przy rynku wiejska lipa i gospoda. Na własnego
duszpasterza stać było tylko duże gminy, w ‘mniejszych funkcje kościelne
sprawował nauczyciel, a duszpasterz przyjeżdżał co kilka tygodni. Prawie każda
gmina miała prywatną szkołę powszechną: konkursy o posadę nauczyciela
rozpisywano w „Evangelisches Gemeindeblatt fur Galizien und die Bukowina”,
jedynej tamtejszej gazecie niemieckiej, wydawanej w Stanisławowie przez pastora
ewangelickiego Theodora Zócklera. Zóckler pisywał też opowiadania z życia
Niemców galicyjskich i zbierał próbki galicyjskiej twórczości ludowej,
częstokroć utwory pisane w lokalnym dialekcie szwabskim.
Do 1867 roku uczono niemieckiego
we wszystkich wyższych szkołach Galicji Wschodniej, a do 1871 — na
Uniwersytecie Lwowskim. U progu XX wieku istniały już tylko dwa gimnazja
niemieckojęzyczne: ck gimnazjum im. Kronprinca Rudolfa w Brodach i drugie ck
gimnazjum państwowe we Lwowie; oprócz tego było może około stu prywatnych,
często tylko jednoklasowych, ewangelickich szkół powszechnych we wsiach, a
pojedyncze zdarzały się też w większych miastach, takich jak Stryj, Stanisławów i Kołomyja.
Szkołę z ochronką dla dzieci
niemieckich kolonistów założył w Stanisławowie pod koniec lat
dziewięćdziesiątych pastor Theodor Zöckler; instytucja ta nazywała się
Klein–Bethel i leżała na wschodnim krańcu miasta.
Na długo jeszcze przed zajęciem tych ziem przez Austrię
przybywali tam, na wezwanie książąt mołdawskich, niemieccy osadnicy: głównie
kupcy i rzemieślnicy. Osiadali oni w miastach Seret i Suczawa, przez które
wiodły ważne szlaki handlowe. Jednak te wczesne niemieckie osady nie były w
stanie wytrzymać ciśnienia politycznego, sprostać kryzysom gospodarczym,
przetrwać zbrojnych waśni, które w XVII i XVIII wieku pustoszyły północną
Mołdawię — osady upadały, a Niemcy musieli iść na wygnanie lub odchodzili z własnej
woli: do Siedmiogrodu, do Rosji, gdzie zawsze chętnie widziano niemieckich
osiedleńców, do austriackich prowincji koronnych. Na początku lat
osiemdziesiątych XVIII wieku zaczęła się nowa fala osadnictwa niemieckiego:
żeby postawić gospodarczo na nogi niedorozwinięty, wyludniony przez niezliczone
wyprawy wojenne region w najdalszym zakątku monarchii, austriackie władze
wojskowe znów wabiły tam niemieckich osadników, obiecując im wielkoduszne
wsparcie finansowe, ulgi podatkowe i inne korzyści. Przybywali z zachodniej
Austrii, z Nadrenii, z Banatu, ale także z niemieckich kolonii w Galicji, z
węgierskiego Spiszu i z Czech. Sąsiedzi nazywali ich zazwyczaj po prostu
„Szwabami”. Ci, co nazywają się w Karpatach „Szwabami”, nie są, przynajmniej w
większości, żadnymi Szwabami, lecz Frankończykami, a ich językiem nie jest
szwabski, lecz palatynacki. Także ludność nieniemiecka w prowincjach wschodnich
stosuje wobec wszystkich Niemców — czy to z pochodzenia Szwabów, Frańkończyków,
Sasów, czy też przybyszów z Czech, Austrii, Spiszu itd. — zbiorcze określenie
„Szwabowie”. Sami Niemcy karpaccy nazywają się w Siedmiogrodzie Sasami, na
Spiszu i w południowej Bukowinie Spiszanami, w Czechach i na Morawach
niemieckimi Czechami, natomiast w Banacie, Bukowinie, Galicji, Bośni, Hercegowinie
i Mołdawii — Szwabami.
Wzgórza i
tamtejsi wieśniacy należą do szwabskiej części Karpat. Granice często zacierają
się i rozmywają. Istnieją też wsie, gdzie dialekt nie jest już czysty, stał się
mieszaniną dialektów. W miastach czysty język ludowy częstokroć ustąpił
zdegenerowanej niemczyźnie wysokiej. Zwłaszcza dla mieszkańców miasta pojęcie
„Szwab” często wręcz się pokrywa z pojęciem „chłop”.
(Heinrich Kipper, Die
Enterbten [Wydziedziczeni])
Mniej więcej pod koniec XIX
wieku wśród bukowińskich Niemców zaczęła dominować orientacja wielkoniemiecka,
której sprzyjali przede wszystkim profesorowie i studenteria CK Uniwersytetu
Franciszka Józefa w Czerniowcach, ale także nauczyciele w wiejskich szkołach
powszechnych; niemieckie osadnictwo stało się przedmiotem studiów
historycznych, etnograficznych i ludoznawczych, ukazywały się zbiory pieśni
ludowych i poezji w szwabsko—palatynackim dialekcie niemieckich kolonii,
„Deutsches Theater” w Czerniowcach wystawiał volkistowskie dramaty miejscowych
autorów. Ale również we wsiach, w Glitt i Lichtenbergu, w Furstenthal i
Karlsbergu, budziło się poczucie przynależności do Volku, zakładano „Niemieckie
Domy”, na placach wiejskich, między kościołem a gospodą, sadzono „dęby
Schillera”, przy uroczystych okazjach wciągano na maszt raczej
czarno–czerwono–złotą niż czarno–żółtą flagę i intonowano Wacht am Rhein* lub pieśń Bismarcka. Tenor tych dążeń
był mniej więcej taki, że trzeba koniecznie podejmować „volkistowskie działania
ochronne”, aby ustrzec osiedla niemieckie przed wchłonięciem przez
słowiańsko–rumuńskie otoczenie; taki los stał się bowiem udziałem licznych
kolonii w Galicji.
Pochodzący z lllischestie,
niemieckiej osady w południowej Bukowinie, autor Heinrich Kipper (1875—1959)
opisał te usiłowania w powieści wiejskiej Die Enterbten (Wydziedziczeni), którą
poprzedził mottem w dialekcie „szwabskim”:
Zdecydowaną większość osadników
niemieckich stanowili chłopi, ale administracja austriacka usiłowała sprowadzić
do kraju także górników, którzy mieli wesprzeć eksploatację bogactw naturalnych
w okręgach południowych i budowę skromnego przemysłu hutniczego. Takie miasta,
jak Radautz, Gurahumora, Seret i Kimpolung, ale także stolica prowincji
Czerniowce, miały wyraziście niemiecki charakter, wszelako — głównie dzięki Żydom,
którzy w większości mówili po niemiecku i czuli się przynależni do kultury
niemieckiej. W Czerniowcach Żydzi stanowili jedną trzecią, a wraz z Niemcami
mniej więcej połowę ogółu mieszkańców.
Lwów, stolica królestwa Galicji
i Lodomerii posiadała, jak przystało na prawdziwą metropolię, nie jeden
dworzec, lecz kilka. Po pierwsze, wybudowany w 1904 roku Dworzec Główny, jeden
z najnowocześniejszych w monarchii austro–węgierskiej, z dwiema wysokimi,
krytymi szkłem halami, do których wjeżdżały pociągi dalekobieżne z Wiednia,
Berlina, Paryża i Londynu, z elegancko otaflowanymi poczekalniami i z
elektrycznym oświetleniem: Dworzec Główny przepełniał dumą każdego Iwowianina.
Po drugie, był Dworzec Podzamcze przy ulicy Żółkiewskiej, u stóp Góry Zamkowej,
który obsługiwał linie wschodnie do Petersburga i Odessy, l wreszcie były trzy
mniejsze dworce lokalne, skąd odchodziły pociągi do Podhajców, do Stanisławowa
i do Sokala. Pociąg z Brodów, oddalonych od stolicy prowincji o niespełna sto
kilometrów, wjeżdżał na Dworzec Podzamcze, gdzie przed budynkiem stacyjnym
czekały na podróżnych dorożki, fiakrzy, a po przełomie wieków również pierwsze
auta–taksówki. Ulicą Żółkiewską jeździły też do centrum lub na przedmieście
Żółkiewska linie HR i HG tramwaju czy też kolejki elektrycznej. „Elektryczna”
miała w składzie wagony pierwszej oraz drugiej klasy i nie istniał w niej
przymus dawania napiwków konduktorom; na tę okoliczność szczególnie zwracał
uwagę przybyszów Kurier Führer durch Lemberg (Krótki przewodnik po
Lwowie) z 1912 roku.
Mieszkańcy Galicji uwielbiali
porównywać rodzime krainy i miasta z tym, co istniało na Zachodzie, jak gdyby
mogli w ten sposób sprowadzić do przygranicznego regionu monarchii habsburskiej
kawałek wielkiego świata: roponośny rejon wokół Drohobycza nazywano „galicyjską
Pensylwanią”, malownicze okolice miasteczka Trembowla — „podolską Szwajcarią”,
nędzną dziurę Busk — „galicyjską Wenecją”; w tym kontekście ze wszech miar
słuszne wydawało się określenie Lwowa: „mały Wiedeń”. Pod wieloma względami
Lwów był małym Wiedniem. Tu miały swoją siedzibę najwyższe państwowe i
autonomiczne władze prowincji. Tu obradował sejm, galicyjski landtag, tu
rezydowali ck namiestnicy, trzej arcybiskupi, rzymskokatolicki, greckokatolicki
i ormiańskokatolicki, a także żydowski rabin naczelny, tu utrzymywały swoje
konsulaty Anglia, Francja, Niemcy, Rosja i Dania, tu wreszcie działał niejeden
hotel pierwszej klasy, z elektrycznym oświetleniem, windą, telefonem i bieżącą
wodą. Najbardziej elegancko przedstawiał się „Hotel George” przy Marienplatzu,
ale był też hotel rusiński „Narodna Hostynnycia”, na rogu Sykstuskiej i
Kościuszki, jak zapewniały anonse w rusińskich gazetach: „urządzony według
wzoru europejskiego”. Stolica prowincji posiadała też uniwersytet i
politechnikę, gdzie wykładano po polsku, a także cztery polskie gimnazja, jedno
niemieckie i jedno rusińskie. Gimnazjum hebrajskie miało zostać otwarte dopiero
po pierwszej wojnie światowej. Lwów był miastem administracji, zatem na ulicach
i w „wiedeńskich” kawiarniach śródmieścia ton nadawali urzędnicy
cesarsko—królewscy: niemal wyłącznie Polacy.
Jeszcze w pierwszej połowie XIX
wieku urzędy i szkoły były niemieckie, administracja zaś opierała się na
urzędnikach, którzy, zwabieni nadzieją na spokojne życie i szybki awans
zawodowy, przybywali do Lwowa z Czech, Moraw, ze Śląska i Krainy; ani nie znali
tutejszych języków, ani nie pojmowali panujących stosunków: stanowili przednią
straż germanizacji, którą Wiedeń zamierzał przeprowadzić aż po najdalszy
zakątek monarchii. Ale już drugie i trzecie pokolenie w większości rodzin
urzędniczych dogłębnie się spolonizowało i jedynie nazwiska przypominały
jeszcze o obcym pochodzeniu: Bruckner, Estreicher, Wittmann, Dietl, Loebl…
Kiedy Niemiec zawierał związek małżeński z Polką — donosił ówczesny polski
kronikarz — był też z miejsca stracony dla władzy, gdyż jego lepsza połowa
niebawem mocno trzymała go w garści i musiał tańczyć, jak mu zagra”. Spośród
160 tysięcy mieszkańców Lwowa w 1900 roku nieco ponad połowę stanowili Polacy,
okrągłe 45 tysięcy — Żydzi i prawie 30 tysięcy — Rusini; Żydzi i Rusini nie
mieli jednak właściwie dostępu do wyższych urzędów i również w radzie gminnej
Polacy rządzili długi czas wedle własnego uznania. Odczuli to zwłaszcza Rusini,
którzy uważali Lwów albo Lwiw, jak go nazywali, za swój.
Brigidau
Z Drohobycza do Stryja, stacji
końcowej kolei dniestrzańskiej, jest niespełna trzydzieści kilometrów. Tor
biegł łagodnymi zakolami, wśród płaskich pagórków przedgórza karpackiego, nie
natrafiając po drodze na większe miejscowości. Około dwóch kilometrów na północ
od linii kolejowej, już bliżej Stryja, na skraju grząskiej równiny, pociętej
mulistymi rzekami i strumieniami, leżała niemiecka wieś Brigidau; źle utrzymany trakt łączył ją z osiedlami
niemieckich kolonistów, Kónigsau i Josefsberg. W Kónigsau mieszkali Szwabowie –
katolicy, w Brigidau i Josefsbergu —
protestanci.
Stryj
Jeszcze przed zbudowaniem
zbiegających się w Stryju linii kolejowych to miasto powiatowe nad rzeką o tej
samej nazwie było ważnym węzłem komunikacyjnym: tu krzyżowały się „trakt
karpacki”, droga tranzytowa, która prowadziła od śląskiej granicy wzdłuż Karpat
na południowy wschód, przez Nowy Sącz, Sambor, Stryj, Kołomyję do Bukowiny, i
szosa idąca od Stryja w górę rzeki, w stronę gór; koło Alsó–Vereczke
przekraczała ona masyw Wierchowiny i docierała na Węgry. Ale w Stryju ck kolej
dniestrzańska łączyła się też z koleją arcyksięcia Albrechta ze Lwowa do
Stanisławowa i z południową linią kolejową idącą przez góry na Węgry.
Dwupiętrowy, otynkowany na biało
budynek dworca, dwadzieścia minut drogi pieszo od miasta, był ulubionym
miejscem spotkań mieszkańców Stryja, którzy chętnie przesiadywali w sobotnie
popołudnia na werandzie restauracji dworcowej Dienstla, przy szklaneczce
chłodnego piwa, i obserwowali ruch pociągów oraz podróżnych. Nie brakowało
symptomów wielkomiejskości: ogromny, drukowany na żółtym jak Schónbrunn
papierze i wiszący na ścianie hali kasowej rozkład jazdy ck kolei państwowych
na obszarze Galicji Wschodniej informował, że pięć razy dziennie odjeżdża
pociąg do Lwowa, cztery razy dziennie — do Przemyśla oraz do Stanisławowa i
trzy razy dziennie — do Lawoczna przy granicy węgierskiej; równie wiele
pociągów przyjeżdżało. Czyste powietrze, zakłady kąpielowe nad rzeką i
pobliskie Karpaty czyniły Stryj ulubionym letniskiem lwowskich urzędników.
Zadbana aleja kasztanowo—lipowa
prowadziła od dworca do miasta, najpierw przez otwarte pola, potem oblamowana
po obu stronach jednopiętrowymi domami mieszczańskimi i ogrodami: jej nazwa
pochodziła od imienia wielkiego polskiego poety, Adama Mickiewicza. Ulica
Mickiewicza, zwana przez stryjan krótko „kolejówką”, kończyła się w centrum,
przechodząc w Pańską (Herrengasse), stryjskie korso, gdzie wieczorami
promenowali uczniowie obu gimnazjów miejskich i oficerowie stacjonującego w
Stryju pułku piechoty. Przechadzali się od „Cafe Europę” na rogu Mickiewicza do
urzędu pocztowego, l drugą stroną ulicy — z powrotem.
Istniały dwie możliwości
dotarcia ze Stryja w leżące na południu, obrośnięte lasem Karpaty: koleją do
Ławoczna albo drogą ponadregionalną, która aż do zbiegu rzek Orawy i Opora
biegła równolegle do linii kolejowej, potem jednak skręcała w prawo, w ślad za
płynącą wąskim korytem Orawą. Myślę, że sam wybierałbym raczej drogę, nie
kolej.
Wprawdzie na przełomie wieków
również w Galicji pojawiły się już automobile, ale były to pojedyncze, wychuchane
i pilnie strzeżone egzemplarze, techniczne zabawki, które należały do naftowych
milionerów i bankierów. Nikomu nie przyszłoby do głowy jeździć nimi po źle
żwirowanych, wyboistych drogach, które w czasie deszczu zamieniały się w
sięgające kolan bagnisko. Nie istniały wszak jeszcze warsztaty naprawcze,
stacje benzynowe itp. Wiejskimi drogami kursowały zaprzęgi konne i chłopskie
fury.
Trakt prowadził najpierw jak po
sznurku szeroką, żyzną doliną rzeki Stryj do wsi Synewidzko Wyżnę, gdzie
skręcał w lewo ku dolinie Opora. Przed Synewidzkiem, kilkaset metrów od głównej
drogi, znajdował się zajazd „Rogatka”, w którym podróżni mogli zamówić ciepłą
strawę. Synewidzko Wyżne było dużą gminą, ale domy stały w rozproszeniu, z dala
od siebie, pochowane w ogrodach, skąd do drogi prowadziły długie, wąskie
alejki. Przy chałupach ze wszystkimi oknami wychodzącymi na południe — żurawie
studzienne, na pnących się stromo do linii lasu łąkach liczne oborohy, czyli
stogi siana pod wspartym na czterech wpuszczonych pionowo w ziemię palikach,
prymitywnym dachem, który można było podnosić lub opuszczać. Pola były wąskie i
kamieniste. Żyto, owies, czasem kartofle; ogrody warzywne, za nimi wyciosane z
bali chałupy, tonące w słonecznikach, z których chłopki wyciskały postny olej.
W Synewidzku Wyżnym mieszkali
Bojkowie, którzy językiem, odzieniem i zwyczajami wyraźnie różnili się od
Rusinów z równiny. Bojkowie zamieszkiwali środkową część Karpat; zachodnią
część zasiedlili Łemkowie, a wschodnią, aż po Bukowinę i północne Węgry, Hucułowie.
Ogólnie biorąc, Bojkowie byli ludem ciężkawym, sprawnymi hodowcami rogacizny,
którzy na jesiennych targach w karpackich mieścinach, Boryni i Lutowiskach,
sprzedawali woły, gnane później aż na Węgry. Synewidczanie mieli handel we
krwi, z dawien dawna przemierzali kraj jako domokrążcy, podobnie jak mieszkańcy
Gottschee* w Dolnej Krainie, i sprzedawali przy
straganach w większych miastach i na wiejskich targowiskach owoce południowe,
orzechy, śliwki, winogrona i kasztany, które jesienią przywozili z Węgier. W
ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku rozszerzyli swój handel na Rumunię,
południową Rosję i zabór rosyjski w Polsce; założyli też coś w rodzaju
spółdzielczej organizacji handlowej.
Jadąc z biegiem Oporu jakieś
dwadzieścia pięć kilometrów dalej na południe, docierało się do Tuchli:
niepozornego, rozproszonego osiedla z wiejską gospodą i niewielką kolonią
letniskową opodal budynku stacyjnego. Tu podobno w XIII wieku Bojkowie
powstrzymali idącą na Węgry armię Dżyngis–chana i wybili ją do nogi. Walka
prademokratycznej wspólnoty chłopskiej z najeźdźcą zewnętrznym jest tematem
historycznej opowieści Iwana Franko Szturm w dolinie Tuchli. W latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Tuchlę najechali inni zdobywcy: ogromne
lasy zostały przetrzebione, nad górskimi strumieniami pobudowano tartaki, a w
dolinach położono wąskie tory kolejowe.
Okolica Tuchli
wygląda dziś smutno i niegościnnie. Wprawdzie Stryj i Opór nadal obmywają
wyłożone otoczakami, zielone brzegi, wprawdzie wiosną trawa i kwiaty jak
niegdyś kwitną na łąkach, a orzeł królewski zatacza kręgi w przezroczystym,
lazurowym powietrzu — ale jakże zmieniło się wszystko inne, las, wsie i ludzie!
Kiedyś gęste, nieprzeniknione lasy pokrywały niemal całe zbocze, od rzek w
dolinie ku górze, aż po górskie hale; teraz stopniały jak śnieg w słońcu,
przerzedziły się, gdzieniegdzie zniknęły całkiem. Całe połacie są łyse. Tylko
tu i ówdzie, pośród zwęglonych pni, stoi skarlała jodła lub mizerny jałowiec.
Kiedyś
panowała tu głęboka cisza; nie było słychać żadnego dźwięku poza trembitą
pasterza gdzieś na dalekiej hali, rykiem tura lub beczeniem jelenia w
gęstwinie. Teraz ponad halami rozbrzmiewają wrzaski pasterzy, w głębi lasu i w
wąwozach hałasują drwale, robotnicy tartaczni i cieśle, którzy nieprzerwanie
kaleczą piękno tuchelskich gór, zżerają je jak robactwo. Stuletnie jodły i
świerki, porznięte na wielkie kłody, spływają w dół rzeki do nowych tartaków
parowych albo od razu na miejscu są cięte na belki i deski.
(Iwan Franko, przedmowa do Szturmu w dolinie Tuchli)
Lasy w dolinie Opora i Orawy
należały do wielkich właścicieli ziemskich, czeskiego hrabiego Kinsky’ego i
polskiego hrabiego Skarbka, którzy jednak rzadko znajdowali czas, by dojrzeć
porządku w swoich dobrach. Co najwyżej przyjeżdżali na polowanie. A w lasach nie brakowało jeleni, rysiów,
żbików, wilków i niedźwiedzi. Na niedźwiedzia górale wołali z respektem „wujek”
albo po prostu „stary”, na wilka — „mały”. Kiedy hrabia Kinsky ustrzelił
niedźwiedzia lub okazałego szesnastaka*,
którego awizował mu nadleśniczy, zaraz potem wyjeżdżał — do Nicei, Karlsbadu,
Meranu. A gdy w końcu musiał sprzedać swoje lasy nad Oporem, przyniosły mu one
dwa miliony guldenów. Jak wówczas mówiono, hrabia mógł zachować z tej sumy sto
guldenów, resztę pochłonęły hipoteki.
Ogołocone zbocza nad wsiami
Tuchla, Libochora, Hołowiecko i Sławsko świadczyły o rabunkowej gospodarce,
która odraczała ruinę feudalnych właścicieli ziemskich — nie mogła jednak
naprawdę owej ruiny powstrzymać. Feudałowie „przeżyli się”, a ich miejsce
zajęli bezwzględnie kalkulujący kapitaliści, konsorcja bankowe, spółki akcyjne.
W latach dziewięćdziesiątych nagie zbocza Karpat Środkowych odkryto dla
narciarstwa. Karpackie Towarzystwo Narciarskie i Tatrzański Związek Narciarzy
pobudowały schroniska i w końcu każdego zimowego tygodnia na stokach Trościanu
i Małachowa koło Tuchli i Sławska panował już tylko tłok.
Kuty , Kosów,
Kołomyja
Lewym brzegiem Czarnego
Czeremoszu, który Hucułowie nazywali „Czarną Rzeką”, wiódł z Żabiego wąski
trakt, który wił się tak jak rwący nurt, schodził w dolinę, a koło przysiółka
Krzyworównia rozwidlał się; jedna droga skręcała w lewo i szła dość stromo pod
górę, przez lasy jodłowe, aż do siodła Bukowiec, skąd opuszczała się znów w
rozległą, otwartą ku południu kotlinę. Dolina Rybnicy z żydowskim sztetlem
Kosów była osłonięta i miała wspaniały klimat: Kosów otaczały winnice i sady, w
których rosły śliwki, brzoskwinie i morele.
Druga droga nie odstępowała
rzeki aż do Uścieryk, gdzie Czarny Czeremosz łączył się z Białym; przejechawszy
dalsze czterdzieści kilometrów, osiągało się Kuty.
Nieporównanie ciekawsze było
pokonywanie tej samej trasy na jednej z tratw, którymi Hucułowie transportowali
drzewo do Bukowiny i Rumunii. Sterowano za pomocą długiego wiosła z tyłu;
podróżni siedzieli na prymitywnym posłaniu z jedliny albo na ławkach skleconych
z surowych desek, niezmiennie wilgotnych. Koło Żabiego dolina była początkowo
szeroka i Czarny Czeremosz płynął spokojnie między szutrowymi mieliznami; przy
ujściu górskiego strumienia Bereżniwa brzegi zbliżały się ku sobie, po lewej i
po prawej wyłaniały się ostre występy skalne; było coraz więcej ciasnych
zakrętów, potężnych głazów w środku nurtu, katarakt. Tratwy wpadały w nie,
trzeszcząc i pękając, prąd ciskał nimi o pionowe brzegi i zdarzało się, że któraś
roztrzaskiwała się o skałę. Najniebezpieczniejsze miejsce znajdowało się kilka
kilometrów przed Kutami, koło przysiółka Rożen Wielki, gdzie Czeremosz opływał
rwącym nurtem stromą ścianę skalną, tworząc wiry i progi wodne. Wedle opowieści
huculskich flisaków tu, w lodowatych odmętach, straciło życie ponad trzystu
ludzi.
Flisacy przybijali do prawego
brzegu w miasteczku Wyżnica, które należało już do Bukowiny i przez most na
Czeremoszu łączyło się z Kutami. Od tej nazwy wywodziło się imię najuboższej i
najbardziej zacofanej prowincji w Galicji Wschodniej — Pokucia. Na moście
znajdowała się stacja poboru myta i kto chciał do Galicji, musiał zapłacić parę
halerzy.
Kuty były jednym z najstarszych
osiedli Ormian na ziemi galicyjskiej i jedynym miastem, gdzie ta dość nieliczna
grupa ludnościowa zachowała własny język i strój aż do XX wieku. Pojedynczy
kupcy ormiańscy osiedlali się w większych miastach już we wczesnym
średniowieczu, ale jako zwarte grupy, które zaludniały całe dzielnice, przybyli
do tej krainy dopiero później. W Kutach ormiańscy handlarze kupowali od Hucułów
z okolicznych gór kozy, owce i woły, a także skóry, wędzone mięso i ryby;
wyprawiali delikatne skórki safianowe i wędrowali na wozach, z jucznymi końmi,
aż na nizinę węgierską i ziemie polskie pod zaborem rosyjskim. Można ich było
spotkać na wszystkich targowiskach — milkliwych mężczyzn o ciemnej karnacji i
orlich nosach.
Ormianie wyznawali rzymski lub
ormiański katolicyzm i mieli we Lwowie własną archidiecezję z arcybiskupem;
jednak poza Kutami wszędzie w Galicji całkowicie się spolonizowali i wymieszali
ze szlachtą. Natomiast tu, w małym miasteczku nad Czeremoszem, pozostali zwartą
grupą. 13 czerwca zjeżdżali się do Kut Ormianie z całej Galicji, z Bukowiny i
Rosji, aby obchodzić wspólnie dzień św. Antoniego. Polacy dąsali się i
pogardliwie nazywali Kuty „Rzymem bogatych skner”, czyniąc aluzję do nigdy nie
ujawnianej zasobności ormiańskich kupców. Także Żydzi uważali Kuty za miasto
błogosławione: według legendy rabbi Izrael Baal–szem–tow, wielki magid, spędził
w miasteczku pewien czas i niczym zwykły robotnik dniówkowy kopał na pobliskich
wzgórzach glinę, którą potem sprzedawał na rynku. Wtedy też zetknął się jakoby
ze słynnym zbójnikiem Dowbuszem, po czym między tymi dwoma tak radykalnie
różniącymi się od siebie mężczyznami rozwinęła się głęboka przyjaźń. Po drugiej
stronie rzeki, w Wyżnicy, rezydował znany chasydzki rabbi–cudotwórca.
Wychodzący z Kut, uczęszczany
trakt wiejski prowadził w kierunku północno—zachodnim do Kosowa, brudnego sztetla
na skraju Przedkarpacia, osadzonego wśród kwitnących sadów i rozległych pól
kukurydzy. Mieścinę przecinała piaszczysta ulica, która w śródmieściu rozdymała
się, tworząc rynek; było tam kilka szynków, restauracja, malowane na niebiesko
domy z drewna, o wystających dachach, które wspierały się na rzeźbionych
drewnianych kolumnach, synagoga i kościół. Godzien obejrzenia w Kosowie był
tylko wielki jarmark — jarmarok — na który Hucułowie z Kosmacza, Riczki
i Jaworowa przywozili kunsztowne wyroby snycerskie, z koralami, mosiężnym
drutem i paciorkami, misternie rzeźbione naczynia do bryndzy i kolorowe kilimy;
obcy handlarze sprzedawali winogrona, brzoskwinie i morele.
Od Kosowa trakt biegł na wschód,
przez lekko pofałdowaną okolicę, do Pistynia i Jabłonowa, sztetla z piękną,
drewnianą siedemnastowieczną synagogą, której wnętrze zdobiły liczne malunki, a
stamtąd jak po sznurku ku północy, przez dolinę Łuczki, do Peczeniżyna, gdzie
urodził się zbójnik Oleksa Dowbusz. Świetliste lasy dębowe i bukowe, łagodne
pagórki, w oddali szary łańcuch Karpat. Na skraju przysiółka Markówka przed
Peczeniżynem tubylcy pokazywali przybyszowi miejsce, gdzie rzekomo stała chata
rodziców Dowbusza: obrośnięte bujnymi pokrzywami gliniane ściany, zbutwiałe
belki, dwie dzikie wiśnie.
Kiedy latem odbywał się w AAarkówce odpust, miejscowi
i obcy pielgrzymowali tutaj i wspominali nieprzeliczone legendy o Dowbuszu,
którego nie imały się kule.
Najsłynniejszą postacią wśród
zbójnickich przywódców był Oleksa Dowbusz, znany też jako Dobosz i Doubousz, a w
literaturze spotykany również pod nazwiskiem Dowboszczuk; pochodził ze wsi
Peczeniżyn w pobliżu Kołomyi i uprawiał swój niecny proceder w pierwszej
połowie XVIII wieku. W 1745 roku zastrzelił go skrytobójczo we wsi Kosmacz
niejaki Stepan Dzwińczuk, Hucuł podobnie jak Dowbusz. Tyle mówią dokumenty,
reszta jest legendą. Dzwińczuk sięgnął podobno po strzelbę, ponieważ Dowbusz
uwiódł jego kobietę i uczynił ją swoją kochanką; aby zabić zbójnika, którego
jakoby nie imały się kule, Dzwińczuk odlał rzekomo srebrny nabój, poświęcony
następnie przez dwunastu duszpasterzy na dwunastu nabożeństwach. Istnieją też
świadectwa historyczne, które potwierdzają, że Dowbusz przedsiębrał wyprawy
zbójeckie przez Karpaty, na równinę podolską, na Węgry i aż do Rumunii. W
kronikach rynków i miast, które na tym ucierpiały, skrzętnie wyliczono ofiary:
obrabowanych kupców, pomordowanych polskich ziemian, zgwałcone córki mieszczan.
Dokumenty donoszą też, że Oleksa Dowbusz, „ten jadowity smok z gór za Prutem”,
oddawał niekiedy część swojej watahy do dyspozycji Selmanowi, Żydowi z
Drohobycza, aby służyła mu jako gwardia przyboczna. Zwłaszcza polska literatura
bardzo to miała Dowbuszowi za złe. Kiedy zginął, załadowano go na chłopski wóz,
przewieziono w triumfalnym pochodzie przez wsie, a następnie wystawiono na
widok publiczny w kołomyjskim ratuszu.
Kołomyja była brudnym miastem.
Rachityczne domy, całe ciągi ulic bez kanalizacji i oświetlenia, jezdnie
nierówno szutrowane, pełne głębokich dziur. Przy rynku kanciasta wieża
odrestaurowanego ratusza, kilka drugorzędnych hoteli i restauracji, „Narodowy”,
„Grand”, jadłodajnia Fritza, winiarnie i bary śniadaniowe Bereżnickiego i
Sperbera, księgarnia Chaima Zimblera, kuśnierstwo Schapse Sacka; miasto
okręgowe posiadało gimnazjum polskie i rusińskie, szkołę gospodarstwa domowego
dla dziewcząt żydowskich, krajową szkołę rzemiosła snycerskiego i szkołę uprawy
owoców; w Kołomyi mieściła się też okręgowa dyrekcja finansów, sąd powiatowy i
kasa oszczędnościowa, gdzie w hali kasowej odbywały się podczas karnawału bale
maskowe i zabawy. W mieście stacjonował pułk dragonów, a przy ulicy Franciszka
Józefa znajdował się szpital wojskowy, smutne, stare, podobne do więzienia
gmaszysko z małymi okienkami.
Co roku 15 sierpnia urządzano
wielki odpust: z bliższych i dalszych okolic zjeżdżali się chłopi, Hucułowie
paradowali w swoich kolorowych strojach i sprzedawali inkrustowane wyroby
snycerskie, bryndzę oraz urdę. Było to także święto dla złodziei kieszonkowych,
którzy ściągali na tę okazję z Czerniowiec, Tarnopola i Stanisławowa, i dla
żebraków — tych kręciło się w mieście nad Prutem więcej niż gdziekolwiek
indziej w Galicji Wschodniej. Tak przynajmniej twierdziła miejscowa „Gazeta
Kołomyjska”.
W 1900 roku Kołomyja liczyła 32
tysiące mieszkańców, z czego ponad połowę stanowili Żydzi. Ta populacja w znacznym
procencie nie potrafiła czytać ani pisać, a większość nie miała nawet środków,
by kupić gazetę, nie mówiąc już o czytaniu prasy w restauracji lub kawiarni.
„Gazeta Pokucka” na przykład, ośmiostronicowe pismo w małym formacie,
kosztowała pod koniec XIX wieku 10 grajcarów, co odpowiadało mniej więcej
jednej trzeciej dziennego wynagrodzenia robotnicy w fabryce zapałek. A mimo to
w Kołomyi było zdumiewająco dużo gazet. Polacy, Żydzi, Rusini, nauczyciele,
pracownicy szkół barona Hirscha w Galicji, hodowcy pszczół — wszyscy oni mieli
swój własny organ. Gazety uprawiały politykę, jednocześnie zaś każdy lokalny
redaktor był niespełnionym poetą.
* Zamieszkujący tę miejscowość (obecnie Kočevje w Słowenii)
członkowie niemieckiej grupy językowej (przyp. tłum.).
* Ośmioletni jeleń z wieńcem o szesnastu zakończeniach
(przyp. tłum.).
* „Straż nad Renem” (1840), utwór Maksa Schneckenburgera,
spopularyzowany jako pieśń patriotyczna z muzyką Karla Wilhelma z 1854 r.
(przyp. tłum.).
REBIZANTY
Proces antroponimizacji zaszedł także w innej nazwie miejscowej tego
obszaru. W nieopodal położonej wsi Huta-Szumy jeden z przysiółków nosi
miano Rebizanty. Toponim ten należy wiązać z nazwą rodową od nazwy
osobowej Rebizant, tę zaś z apelatywem rebelizant, rebeliant,
‘przeciwny, nieposłuszny prawu’. W toponimie Rebizant < Rebelizant
obserwujemy uproszczenie fonetyczne w nazwach miejscowych polegające na
skróceniu wyrazu poprzez częściowe usunięcie jednej z dwóch podobnych i
następujących po sobie sylab, por. sześciościan > sześcian,
tragikokomiczny > tragikomiczny, człowiek > człek.
Nazwa Rebizanty określała dawniej mieszkańców obszarów przygranicznych, trudniących się handlem oraz przemytem. Słownik geograficzny z przełomu XIX i XX wieku informuje nas o mieszkańcach tego obszaru jako o ubogiej, ale oświeconej i „zabiegłej” ludności, która z uwagi na kiepskie warunki życia oraz nieurodzajne gleby trudniła się m.in. przemycaniem okowity. Warto przy tej okazji wspomnieć, że omawiane wsie położone były w tym czasie na granicy dwóch zaborów: rosyjskiego oraz austriackiego. W sąsiedniej miejscowości Paary, a także w niedalekich Maziłach, istniały nawet posterunki straży granicznej. Z czasem nazwa Rebizant zmieniła swoją kategorię, przechodząc z pierwotnego przezwiska odapelatywnego do kategorii nazw rodowych.
Źródło: Mariusz Koper “Z toponimii Roztocza”
Nazwa Rebizanty określała dawniej mieszkańców obszarów przygranicznych, trudniących się handlem oraz przemytem. Słownik geograficzny z przełomu XIX i XX wieku informuje nas o mieszkańcach tego obszaru jako o ubogiej, ale oświeconej i „zabiegłej” ludności, która z uwagi na kiepskie warunki życia oraz nieurodzajne gleby trudniła się m.in. przemycaniem okowity. Warto przy tej okazji wspomnieć, że omawiane wsie położone były w tym czasie na granicy dwóch zaborów: rosyjskiego oraz austriackiego. W sąsiedniej miejscowości Paary, a także w niedalekich Maziłach, istniały nawet posterunki straży granicznej. Z czasem nazwa Rebizant zmieniła swoją kategorię, przechodząc z pierwotnego przezwiska odapelatywnego do kategorii nazw rodowych.
Źródło: Mariusz Koper “Z toponimii Roztocza”
Droga Pani!
OdpowiedzUsuńZ wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytałam Historie Rodzinne Skole - lata przedwojenne. Jestem córką Heleny Mellem urodzonej /1925-2002/w Demni Wyżnej.Na zamieszczonych zdjęciach gdzie znajduje się brat Pani Babci Zbigniew Schienbein wśród kolegów i koleżanek w środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/.Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem.Niestety
wszyscy Oni nie żyją.Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni.Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki.Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej.Bardzo dziękuję Pani że ocala Pani historie kresowe. Przed wejściem na
Pani stronę byłam po czytaniu wierszy Maryli Wolskiej tak związanej ze Skolem I Demnią. Postanowiłam poczytać w internecie o Skolem i na widok zdjęć z kochanymi osobami krzyknęłam i dalej już czytałam z wielką przyjemnością że mogę się tak dużo dowiedzieć o tych stronach serdecznych a niepoznanych. Serdecznie Panią pozdrawiam i dziękuję.
Krystyna Piątek.rocznik 1945.
Jestem wnukiem Kazimierza Mellem - proszę o kontakt jziolkowski@365.mazovia.edu.pl
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWitam Panią.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam Historie Rodzinne Skole i bardzo się wzruszyłam. Jestem córką Adama Mellem ur 1917 w Demni Wyznej. Bardzo proszę o kontakt. Mój mail ewamellem@wp.pl
Pozdrawiam, Ewa.
W Skolem, ale w Demni Niżnej mieszkali moi krewni: Babczyńscy i Szewczykowie, a z Hrebenowa pochodził prapradziadek Jan Rudnicki. Pozdrawiam, Arek :)
OdpowiedzUsuńMieszkali w Skole Dobosiewicze,rodzina dziadka.
OdpowiedzUsuńPosiadam serię zdjęć z Tuchli koło Skola, lato (sierpień 1939), moja ciobabcia Hlena Misiewicz - siostra babci - była tam wychowawcą na koloniach letnich dla dzieci pracowników DOKP Lwów. Mogę podesłać skany.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Joanna Misiewicz
Jestem wnukiem Kazimierza Mellem - prosze o kontakt Panią Piątek lub inne osoby z rodziny
OdpowiedzUsuńjziolkowski@365.mazovia.edu.pl