SKOLE

SKOLE - POWIAT STRYJ - WOJ. STANISŁAWOWSKIE
LATA PRZEDWOJENNE

ZDJĘCIA ZAMIESZCZONE PONIŻEJ, POCHODZĄ Z MOJEGO ALBUMU RODZINNEGO. NA PIERWSZYCH CZTERECH, W GRUPIE MŁODZIEŻY ZE SKOLEGO, LATA PRZEDWOJENNE, ZNAJDUJE SIĘ BRAT MOJEJ BABCI - ZBIGNIEW SCHIENBEIN. NA POJEDYŃCZYCH FOTOGRAFIACH ZNAJDUJĄ SIĘ ZNAJOMI - PRZYJACIELE - KOLEDZY I KOLEŻANKI MOJEJ BABCI - HELENY SCHIENBEIN ( 1928 - 2001)


9 maja 2015 roku, gdy wraz z Rodziną świętowałam wieczorem swoje czterdzieste urodziny, otrzymałam zupełnie nieoczekiwanie wspaniały prezent. Na zdjęciach, które kiedyś wstawiłam na bloga, z nikłą nadzieją, na jakikolwiek odzew, Pani Krystyna Piątek rozpoznała SWOJĄ MAMĘ  HELENĘ MELLEM. To był wspaniały urodzinowy prezent! Miałam wrażenie, jakby moja śp. babcia Helusia wróciła na chwilę, by złożyć swojej wnuczce urodzinowe życzenia... Bardzo chcę w to wierzyć. Jakkolwiek by na tę sytuację nie spojrzeć, z pewnością jest wyjątkowa i zdarza się niezmiernie rzadko. Ale zdarzyła się i to jest wspaniałe!
Pani Krystyno, raz jeszcze serdecznie dziękuję za kontakt i komentarze na blogu. 

Oto, czego dowiedziałam się od Pani Krystyny:  

"Droga Pani!
Z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytałam Historie Rodzinne Skole - lata przedwojenne. Jestem córką Heleny Mellem urodzonej /1925-2002/w Demni Wyżnej. Na zamieszczonych zdjęciach gdzie znajduje się brat Pani Babci Zbigniew Schienbein wśród kolegów i koleżanek w środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/. Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem. Niestety wszyscy Oni nie żyją. Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni.  Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki.Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej.Bardzo dziękuję Pani że ocala Pani historie kresowe. Przed wejściem na Pani stronę byłam po czytaniu wierszy Maryli Wolskiej tak związanej ze Skolem I Demnią. Postanowiłam poczytać w internecie o Skolem i na widok zdjęć z kochanymi osobami krzyknęłam i dalej już czytałam z wielką przyjemnością że mogę się tak dużo dowiedzieć o tych stronach serdecznych a niepoznanych. Serdecznie Panią pozdrawiam i dziękuję.
Krystyna Piątek.rocznik 1945."

Poniżej zdjęcia, na których Pani Krystyna rozpoznała swoją Mamę Helenę Mellem:

"W środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/. Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem."

"Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni.  Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki."

 
" Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej."
"Droga Pani Moniko! 
Dzisiaj /14 maja 2015/ przeczytałam o życiu Pani Babci, Heleny Schienbein-Gruszczyńskiej. Jej tragiczna wojenna historia dotyczy w niektórych momentach mojej rodziny. Mieszkali w Demni, przeżyli głód i dwie okupacje i również byli u Braci Węgrów /których wspominali z ogromną wdzięcznością/ i trudy repatriacji na ziemie zachodnie.To bardzo piękne i cenne co Pani robi dla historii rodzin kresowych. Bezpośredni zapis relacji z ust Pani Babci o Skolem dał mi wyobrażenie jak tam było, wielu rzeczy nie wiedziałam. Dziękuję za wszystko i podziwiam trud i talent pisarski. Nasze rodziny znały się co widać na przedwojennych fotografiach. Byłam jeden dzień w Skolem w sierpniu 2002 roku. Moja śp. Mama już nie żyła. To piękne miejsce i cudowna rzeka Opór. Czytałam "Kresową Atlantydę" St.Nicieji i teraz Pani teksty, Pani Moniko. Jestem bardzo wzruszona i te przeżycia zawdzięczam Pani. Serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów. Krystyna Piątek rocznik 1945."
 







" Pani Moniko, ja zobaczyłam to piękne miasto Skole i Demnię Wyżną, w sierpniu 2002
roku. Niestety moja Mama zmarła w marcu 2002 i nie mogłam Jej moich wrażeń przekazać. Spotkałam tam wspaniałą Panią Jarosławę Roman pewnie rocznik 1928,która pamiętała moją rodzinę, pokazała miejsce gdzie stał dom /niestety nie było go/ ale inne stały w szeregu jak dawniej. Byłam w Jej domu i wiem że w takim samym mieszkała moja rodzina. Korespondowałam z Nią ale Ona umarła w 2013 roku.Skole i Demnia,-widoki przepiękne na góry, rzeka Opór wspaniała..."

Pani Krystyno, 
też marzę o tym, by zobaczyć Skole na własne oczy, a póki co, czytam opisy z dawnych lat.
Tak opisywał Skole i pobliskie miejscowości Martin Pollack w książce pt. " Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma. 
Przełożył Andrzej Kopacki
Tytuł oryginału: Nach Galizien. Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition Christian Brandstatter 1994




Istniały dwie możliwości dotarcia ze Stryja w leżące na południu, obrośnięte lasem Karpaty: koleją do Ławoczna albo drogą ponadregionalną, która aż do zbiegu rzek Orawy i Opora biegła równolegle do linii kolejowej, potem jednak skręcała w prawo, w ślad za płynącą wąskim korytem Orawą. Myślę, że sam wybierałbym raczej drogę, nie kolej.Wprawdzie na przełomie wieków również w Galicji pojawiły się już automobile, ale były to pojedyncze, wychuchane i pilnie strzeżone egzemplarze, techniczne zabawki, które należały do naftowych milionerów i bankierów. Nikomu nie przyszłoby do głowy jeździć nimi po źle żwirowanych, wyboistych drogach, które w czasie deszczu zamieniały się w sięgające kolan bagnisko. Nie istniały wszak jeszcze warsztaty naprawcze, stacje benzynowe itp. Wiejskimi drogami kursowały zaprzęgi konne i chłopskie fury. Trakt prowadził najpierw jak po sznurku szeroką, żyzną doliną rzeki Stryj do wsi Synewidzko Wyżnę, gdzie skręcał w lewo ku dolinie Opora. Przed Synewidzkiem, kilkaset metrów od głównej drogi, znajdował się zajazd „Rogatka”, w którym podróżni mogli zamówić ciepłą strawę. Synewidzko Wyżnę było dużą gminą, ale domy stały w rozproszeniu, z dala od siebie, pochowane w ogrodach, skąd do drogi prowadziły długie, wąskie alejki. Przy chałupach ze wszystkimi oknami wychodzącymi na południe — żurawie studzienne, na pnących się stromo do linii lasu łąkach liczne oborohy, czyli stogi siana pod wspartym na czterech wpuszczonych pionowo w ziemię palikach, prymitywnym dachem, który można było podnosić lub opuszczać. Pola były wąskie i kamieniste. Żyto, owies, czasem kartofle; ogrody warzywne, za nimi wyciosane z bali chałupy, tonące w słonecznikach, z których chłopki wyciskały postny olej.


W Synewidzku Wyżnym mieszkali Bojkowie, którzy językiem, odzieniem i zwyczajami wyraźnie różnili się od Rusinów z równiny. Bojkowie zamieszkiwali środkową część Karpat; zachodnią część zasiedlili Łemkowie, a wschodnią, aż po Bukowinę i północne Węgry, Hucułowie. Ogólnie biorąc, Bojkowie byli ludem ciężkawym, sprawnymi hodowcami rogacizny, którzy na jesiennych targach w karpackich mieścinach, Boryni i Lutowiskach, sprzedawali woły, gnane później aż na Węgry. Synewidczanie mieli handel we krwi, z dawien dawna przemierzali kraj jako domokrążcy, podobnie jak mieszkańcy Gottschee* w Dolnej Krainie, i sprzedawali przy straganach w większych miastach i na wiejskich targowiskach owoce południowe, orzechy, śliwki, winogrona i kasztany, które jesienią przywozili z Węgier. W ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku rozszerzyli swój handel na Rumunię, południową Rosję i zabór rosyjski w Polsce; założyli też coś w rodzaju spółdzielczej organizacji handlowej.

 Jadąc z biegiem Oporu jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej na południe, docierało się do Tuchli: niepozornego, rozproszonego osiedla z wiejską gospodą i niewielką kolonią letniskową opodal budynku stacyjnego. Tu podobno w Xlii wieku Bojkowie powstrzymali idącą na Węgry armię Dżyngis–chana i wybili ją do nogi. Walka prademokratycznej wspólnoty chłopskiej z najeźdźcą zewnętrznym jest tematem historycznej opowieści Iwana Franko Szturm w dolinie Tuchli. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Tuchlę najechali inni zdobywcy: ogromne lasy zostały przetrzebione, nad górskimi strumieniami pobudowano tartaki, a w dolinach położono wąskie tory kolejowe.

Okolica Tuchli wygląda dziś smutno i niegościnnie. Wprawdzie Stryj i Opór nadal obmywają wyłożone otoczakami, zielone brzegi, wprawdzie wiosną trawa i kwiaty jak niegdyś kwitną na łąkach, a orzeł królewski zatacza kręgi w przezroczystym, lazurowym powietrzu — ale jakże zmieniło się wszystko inne, las, wsie i ludzie! Kiedyś gęste, nieprzeniknione lasy pokrywały niemal całe zbocze, od rzek w dolinie ku górze, aż po górskie hale; teraz stopniały jak śnieg w słońcu, przerzedziły się, gdzieniegdzie zniknęły całkiem. Całe połacie są łyse. Tylko tu i ówdzie, pośród zwęglonych pni, stoi skarlała jodła lub mizerny jałowiec.
Kiedyś panowała tu głęboka cisza; nie było słychać żadnego dźwięku poza trembitą pasterza gdzieś na dalekiej hali, rykiem tura lub beczeniem jelenia w gęstwinie. Teraz ponad halami rozbrzmiewają wrzaski pasterzy, w głębi lasu i w wąwozach hałasują drwale, robotnicy tartaczni i cieśle, którzy nieprzerwanie kaleczą piękno tuchelskich gór, zżerają je jak robactwo. Stuletnie jodły i świerki, porznięte na wielkie kłody, spływają w dół rzeki do nowych tartaków parowych albo od razu na miejscu są cięte na belki i deski.
(Iwan Franko, przedmowa do Szturmu w dolinie Tuchli)

Lasy w dolinie Opora i Orawy należały do wielkich właścicieli ziemskich, czeskiego hrabiego Kinsky’ego i polskiego hrabiego Skarbka, którzyjednak rzadko znajdowali czas, by dojrzeć porządku w swoich dobrach. Co najwyżej przyjeżdżali na polowanie. A w lasach nie brakowało jeleni, rysiów, żbików, wilków i niedźwiedzi. Na niedźwiedzia górale wołali z respektem „wujek” albo po prostu „stary”, na wilka — „mały”. Kiedy hrabia Kinsky ustrzelił niedźwiedzia lub okazałego szesnastaka*, którego awizował mu nadleśniczy, zaraz potem wyjeżdżał — do Nicei, Karlsbadu, Meranu. A gdy w końcu musiał sprzedać swoje lasy nad Oporem, przyniosły mu one dwa miliony guldenów. Jak wówczas mówiono, hrabia mógł zachować z tej sumy sto guldenów, resztę pochłonęły hipoteki.

Ogołocone zbocza nad wsiami Tuchla, Libochora, Hołowiecko i Sławsko świadczyły o rabunkowej gospodarce, która odraczała ruinę feudalnych właścicieli ziemskich — nie mogła jednak naprawdę owej ruiny powstrzymać. Feudałowie „przeżyli się”, a ich miejsce zajęli bezwzględnie kalkulujący kapitaliści, konsorcja bankowe, spółki akcyjne. W latach dziewięćdziesiątych nagie zbocza Karpat Środkowych odkryto dla narciarstwa. Karpackie Towarzystwo Narciarskie i Tatrzański Związek Narciarzy pobudowały schroniska i w końcu każdego zimowego tygodnia na stokach Trościanu i Małachowa koło Tuchli i Sławska panował już tylko tłok.

Z ziemi Bojków było już niedaleko na Węgry, albo koleją, albo drogą przez dolinę Orawy. Po węgierskiej stronie inaczej wyglądała tylko roślinność — zamiast sosen i jodeł na południowych zboczach Karpat rosły głównie buki — natomiast ludzie byli tacy sami: rusińscy górale, którzy tu nazywali się Wierchowinami i wiosną wyruszali jako robotnicy leśni do Siedmiogrodu, Bośni i Hercegowiny, bo w przeciwnym razie umarliby z głodu: nikt nie mógł wyżyć z kilku sztuk bydła i jałowego poletka. We wsiach Wierchowinów żyło też sporo Żydów, przeważnie drobnych kramarzy ze sklepikami, których zasoby bez trudu można było unieść na plecach, a także rzemieślników, szynkarzy, wozaków i nawet kilku chłopów oraz pasterzy. Również Żydzi byli przeraźliwie biedni.

Aby dotrzeć do sąsiadujących z Bójkami Hucułów, należało albo wspiąć się górskimi bezdrożami Karpat Środkowych, albo wrócić do Stryja i stamtąd pojechać do Stanisławowa.
Pociąg pospieszny przemierzał sto dwadzieścia kilometrów ze Stryja do Stanisławowa w trzy i pół godziny. Kolejka jechała najpierw na południe przez bagniste niecki w szerokiej dolinie Stryja, mijała kąpielisko Morszyn, znane z leczniczych źródeł gorzkich wód i z kąpieli solankowych oraz borowinowych, mijała Bolechów i Dolinę. Niedaleko Doliny tory odbijały na wschód, biegły w dół łagodnie opadającym zboczem u podnóża Karpat i dochodziły do Kałusza nad Łomnicą.”






















„Kursy skautowe w Skolem latem 1912 r.” W: Błażejewski Wacław,
 „ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str. 40- 41










„Kurs skautowy w Skolem 14 VII – 2 VIII 1913 r. W: Błażejewski Wacław, 
„ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str. 49- 50






„Kursy skautowe w Skolem latem 1914 r. W: Błażejewski Wacław, 
„ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985, str. 53- 55








Notki biograficzne: Grodyński Jerzy, Lutosławski Kazimierz, Wyrzykowski Kazimierz W: Błażejewski Wacław, „ Z dziejów harcerstwa polskiego ( 1910 – 1939), Warszawa 1985









SKOLE MIEJSCOWOŚĆ LETNISKOWA NAD OPOREM







Adres wydawniczy:
  • [S.l. : s.n.], 1934 (Lwów : Druk. "Słowa Polskiego").
Opis fizyczny:
  • 13 s. : il. ; 22 cm
Język:
  • polski
Uwagi:
  • Opis wg okł.
Sygnatura:
  • II 388.928
Prawa:
  • Domena publiczna
Źródło:
  • Biblioteka Narodowa






Skan fragmentu książki : Stanisław Sławomir Nicieja " Kresowa Atlantyda" w której znalazły się wspomnienia pana Adama Dobosiewicza z Opola. Informacje otrzymałam od Ks. Łukasza Walawskiego, któremu składam najserdeczniejsze podziękowania, za odszukanie i przekazanie mi powyższych informacji.
Na zdjęciu, w prawym górnym rogu, znajdują się moi prapradziadkowie "po kądzieli" : 
Maria z domu Dobosiewicz i Franciszek Kuryńczyc 
( spolszczone nazwisko Korincic)
z dziećmi Stanisławą i Czesiem. 
 Maria i Franciszek to Rodzice mojej prababci
Józefy Kuryńczyc


Wraz z Ks. Łukaszem Walawskim, proszę o wsparcie remontu kościoła w Skolem, poprzez odwiedziny tego pięknego, kresowego miasta oraz parafii, gdzie znajduje się 20 miejsc noclegowych i można skorzystać z gościnności na przykład podczas wyprawy w Bieszczady. 21.09.2014 przypada 20 - lecie konsekracji kościoła.


DEMNIA WYŻNA – SKOLE
( powiat stryjski, województwo stanisławowskie)





                                                                                 


                                                                                                    

Za Skolem, dolina zwęża się w miejscu, gdzie zaczyna się wieś Demnia Wyżna. Przejeżdżamy obok hamerni, huty i wielkiego tartaku parowego.


Kasarnia robotnicza / Demnia Wyżna

Potężne pasma Korczanek i Zełeminu przerwane Oporem, zbliżają się lesistymi stokami do siebie, tworząc uroczą dolinę. Wartkie wody rzeki pienią się i szumią po skalistych progach, które zdradzają przynależność do piaskowca bryłowego.
W Światosławiu rozszerza się widnokrąg. Po prawej stronie widzimy dolinę Orawy, wpadającej do Oporu.[4]

Most japoński / Skole

Demnia Wyżna, gdzie urodził się Jakub, Felizienthal i Tucholka to były osady katolickie zasiedlone przez Niemców z okolic Czeskiego Lasu, którzy byli robotnikami leśnymi. Demnia Wyżna, była południowym przedmieściem Skolego. [6] Większość mieszkańców Demni Wyżnej to pracownicy tartaku. Zresztą Demnia Wyżna to była prawdziwa Wieża Babel. Polacy-katolicy, Niemcy-katolicy, Niemcy-ewangelicy, Ukraińcy i kilkunastu Żydów. Najwięcej chyba było jednak Polaków. Trudno to tak do końca ustalić bo Demnia Wyżna stanowiła część obszaru Dworskiego Skole miasteczko i Skole-Wieś. Według źródeł niemieckich Niemcy stanowili w Demni Wyżnej tylko 1/3 ogółu mieszkańców. Mój pradziadek z pewnością od małego miał styczność z polskimi równieśnikami.[7]

Szpital/ Demnia Wyżna

 Trzy kilometry na południowy zachód od Skolego ( miasteczka nad rzeką Opór, dopływem Stryja), leży przedmieście Demnia Wyżna, na mapie z 1928 roku opatrzona została oboczną nazwą "Gredlów" od nazwiska prawdopodobnie węgierskiego barona Gredla i jego pałacu.[9]

Informacje pochodzą ze strony: 
Brigidau to duża wieś zasiedlona przez Niemców ewangelików z Palatynatu.
 Ogólnie na tych terenach (Skole, Stryj) było bardzo dużo kolonii niemieckich a z kolei bardzo niewiele małżeństw mieszanych. Tamtejsi Niemcy raczej izolowali się od Polaków. Pradziadek, był więc chlubnym wyjątkiem. Kto wie może wstąpił do Legionów pod wpływem kolegów z gimnazjum?


Dolina Oporu. Za rzeką po lewej stronie wznosi się wielka, czerwona zerwa „Pobuku”. Pokłady tu odsłonięte należą do łupków menilitowych i rogowców połączonych z nimi. Czerwone zabarwienie wpadające w oczy pochodzi od połączeń żelaza, przymieszanych w małej ilości do łupków.
Przekraczamy w głębi gór lasek dębowy, po czym dolina gwałtownie się zwęża tworząc kłódkę. Tor kolejowy przyparty do rzeki, wciska się w pasmo bryłowego piaskowca.




Skole - miękkie łupki menilitowe, budujące okolice miasteczka ulegają łatwo zwietrzeniu i porwaniu przez wodę i są przyczyną rozszerzania się doliny.
Miasteczko Skole liczy 2000 mieszkańców, posiada fabrykę zapałek, sąd powiatowy, słynęło do niedawna z handlu winem. W lecie dużo gości kąpielowych szczególnie ze Lwowa.Tu rozpoczyna się ciekawy kraik górski tzw. Tucholszczyzna, którego dzieje opisał w pięknej monografii dr Papee[10]
Żadne źródła nie stwierdzają zasiedlenia wschodniego Beskidu w starożytności. Osadnictwo odbywało się doliną Stryja, a dalej na zachód „wrota węgierskie” z ziemi sanockiej wiodły na drugą stronę Karpat. Z końcem XIV wieku zastajemy ten kraik w dziewiczej pierwotności, nie tknięty ludzką ręka.
W roku 1397 dwaj bracia Wołosi Myko i Iwanko od Władysława Jagiełły otrzymali przywilej na założenie w lasach królewskich i połach pustynnych dwóch wsi Skola i Tuchla  i oto pierwszy ślad osadnictwa w tych stronach. Pierwsi koloniści sprowadzili zapewne swoich pobratymców Wołosów, ale głównie zasilił to miejsce osadniczo żywioł ruski, od wieków osiadły na niżej położonych przedgórzach. Dowodzi tego autor na podstawie ruskich nazw miejscowości. Jest też wiele wyrazów pochodzenia wołoskiego.
Wołosi ci przybywali dotąd z Marmoroszy i Siedmiogrodu i przynosili ze sobą rodzime swe prawo będące niczym innym jak przystosowanym do życia pasterskiego prawem niemieckim.
W XV wieku mamy tu jedynie dwie osady Skole i Tuchla. Dopiero z początkiem XVI wieku posuwa się kolonizacja coraz wyżej i rozszerza się. Powstają: Hrebenów, Korostwowo, Sławsko i Koziowa.
Potomkowie Myka i Iwanka, pierwszych właścicieli Skolego, przyjęli wkrótce język i obyczaje ruskie i przezwali się Skolskimi. Wkrótce osiadają tu Kryniccy, Kruszelniccy, Hoszowscy, Korczyńscy, Hołyńscy, Turzańscy, Matkowscy, Manasterscy,Hrebeniowscy, Korostowscy. Znaczny poczatkowo majątek, rozpada się na wiele drobniutkich działów, które utrudniały intensywne gospodarowanie. W połowie XVI wieku, Skole i Tucholszczyzna przechodzi  w ręce potężnego magnata Jana Tarnowskiego,  kasztelana krakowskiego i hetmana wielkiego koronnego. Skupienie całego majątku w jednym ręku, od razu podniosło gospodarkę, zwłaszcza leśną i przyczyniło się do szybkiej kolonizacji. Z początkiem XVI wieku majątek tworzyło 6 wsi, a pod koniec XVI wieku, było ich już 23. W 1567 roku, górski majątek przechodzi na książąt Ostrogskich, którzy nadal prowadzą działalność osadniczą i urządzają Tucholszczyznę. Po nich ziemia ta dostaje się książętom Zasławskim, a później Lubomirskim. Ksiądz Aleksander Zasławski ,założył koło wsi Skole miasteczko nazwane od jego imienia Aleksandrią ( dziś Skole).Losy Skolego mają wiele podobieństw do losów innych miasteczek Rusi Czerwonej. Cierpiało ono wielokrotnie od obcych i swoich: zagony tatarskie, hufce węgierskie i polskie, mącą ciszę tych lasów i górskich wiosek.W 1594 roku przetacza się tędy napad tatarski do Węgier. W 1610 roku spokój tym stronom zakłóca sprawa Stadnickiego Diabła.W 1657 roku  wpada tędy do Polski Rakoczy. Z początkiem XVIII wieku zawichrzyła Tucholszczyznę sprawa Franciszka Rakoczego.Niejednokrotnie chorągwie pancerne czy usarskie dają się porządnie we znaki bezwzględnym wyciskaniem prowiantu i pieniędzy i brutalnym postępowaniem wobec mieszkańców wsi i miasteczek.Po Lubomirskich Sieniawscy, a po nich Czartoryscy są panami tych ziem. Potem znowu Lubomirscy i Potoccy.Dzieje Skolszczyzny doprowadzone zostały w tej książce do czasów współczesnych autorowi, czyli do 1890 roku.Galicję zajmuje Austria.W roku 1859,  nabywa dobra te od Stanisława hr. Potockiego magnat czeski hr. Kinsky, którego spadkobiercy sprzedają je Niemcom w roku 1886 – spółce Groedel i Schmidth.[11]

Skole od 1880 roku było miejscowością klimatyczną ze źródłami wód mineralnych.
Swoje wille miały tu  poetka Maria Jasnorzewska-Pawlikowska, córka W.Kossaka, poetka Maryla Wolska (autorka m.in pięknego wiersza "Opór pod Storożką"). Tu się urodziła córka Wolskiej poetka Beata Obertyńska zmarła na emigracji w Londynie. W domach obu pań bywał poeta Leopold Staff - liryk, dramaturg i autor przekładów. Ze Skolem związani byli działacze polityczni jak Stanisław Głąbiński i Jędrzej Moraczewski. Głąbiński był endekiem dziennikarzem, naukowcem i parlamentarzystą, m.in. rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Wakacje spędzał w Skolem gimnazjalista lwowski, przyszły minister Kultury i Sztuki Kazimierz Żygulski (opis w książce wspomnieniowej "Jestem z lwowskiego etapu") oraz przyjaciel Staffa poeta Kazimierz Wierzyński, syn kolejarza ze Stryja. Miasteczko było punktem wypadowym pięknych wycieczek górskich w pasmo Bieszczadów Wschodnich z najwyższą w pobliżu Paraszką 1271 m. Niedaleko stąd do następnych pasm górskich w kierunku południowowschodnim, Gorganów i Czarnohory z najwyższym szczytem Howerlą 2061 m. [12]

Informacje pochodzą ze strony:
                                                                           Dolina Oporu

 Przez miasto Skole przechodzi tak zwany Trakt Węgierski oraz szlak kolejowy Stryj - Munkacz. W Skolem był zamek. Niestety niewiele o nim wiadomo. W drugiej połowie XVII wieku kasztelanem zamku był Jan Olbracht Pilecki. W 1880 roku w Skolem było 1730 Polaków, 490 Rusinów i 109 Niemców. W tym roku w miasteczku mieścił się sąd powiatowy, huta szkła Lubomirskich, tartak, fabryka zapałek, fabryka łopat, destylarnia oleju skalnego. Wyrabiano tam m.in. drewno rezonansowe do instrumentów muzycznych. W XX wieku do transportu drewna z lasów i dostawiania go na stację kolei normalnotorowej Gredel używał kolejki wąskotorowej. Wagony kolejki wąskotorowej ciągnęła lokomotywka spalinowa. Maszyny te często wspominane były w opowieściach Forowiczów, tam bowiem pracował mąż Włodzimiery Piotr Kaliczak. W albumach rodzinnych zachowały się zdjęcia kolejki z lat trzydziestych. 


                                                                                                                          Skole

Bliskość granicy spowodowała też szczególną rolę Skolego jako miejsca spotkań różnych wybitnych osobistości węgierskich zaangażowanych w różnych okresach w powstania i inne walki wewnętrzne. Odbywali w miasteczku spotkania z agentami francuskimi i przychylnymi sobie panami polskimi. Tędy przekradał się werbowany żołnierz oraz transportowano z Polski broń. Parokrotnie był tu, nie zawsze z w przyjaznych zamiarach Rakoczy książę Siedmiogrodu. Najechał te okolice w 1657 ale został odparty i już w połowie czerwca tego samego roku Polacy wzięli odwet.W czerwcu 1664 roku na Skole urządzili najazd młodzi jeźdźcy. Było ich koło 40 rozrabiaków, szlachcice z okolic Turki (miejscowość około 40 km na zachód). Jeden nazywał się Piotr Wysoczański.. Napadli na miasto w dniu targowym wyrządzając wiele szkód. Była strzelanina, płazowanie, wywracanie wozów itd. Uczynek miał charakter - jak byśmy to dzisiaj powiedzieli - czysto chuligański. Napastnicy przy tej okazji także musieli nieźle oberwać od mieszkańców, bo później ... wnieśli do sądu skargę o poranienie i uwięzienie towarzyszów. Skargę uznano za bezczelność. Jeszcze później Skole powetowało sobie część strat. Gdy trzy lata po opisanej awanturze przez Skole przejeżdżały ze Stryja trzy ładowne wozy Jana Wysoczańskiego, ojca jednego z uczestników napadu, zostały zaaresztowane. Gdy się po nie stary Wysoczański zgłosił, wsadzono go do lochu wieży zamkowej. Trzymano tak długo, aż złożył okup rozmiarami odpowiadający stratom skolszczan w czasie tamtego jarmarku. Na opis napaści i jej konsekwencji trafiłem w książce Pulnarowicza (patrz: "U źródeł......) [13]
                                                                                                                        Dolina Oporu

W marcu 1888 roku miasteczko nawiedził pożar. Spłonęło 100 domów, kościół, poczta, urząd podatkowy, siedziba urzędu gminnego i jedna ze szkół. Przez Skole przewijały się interesujące postaci. Jedną z nich był Łojko Zobar, podobno węgierski koniokrad. Miał swojego konia, który posłusznie przychodził na gwizd. Zobara wygonili z Węgier, gdzie nad Cisą zostawił swoją niespełnioną miłość, piękną dziewczynę imieniem Rada. Ukochana miała mu powiedzieć, że jego kocha najbardziej, ale jeszcze mocniej kocha wolność. Zwrócił się po pomoc do wiedźmy. Dała mu jakiś napój, który "uwięził jego myśli na dwa dni". Trzeciego dnia doradziła podróż na Bukowinę. Miał tam się zatrzymać na dłużej. W Skolem pytano Zobara, gdzie teraz zmierza? Odpowiedział: na kraj świata. a po co? - Żeby tam dojść i wrócić - odrzekł. 

                                                                                                                     Skole

Przez te okolice w stronę Przemyśla przemaszerowały zwarte oddziały żołnierzy podobno zasłużonych później w "Cudzie nad Wisłą" .Za Polski w Skolem funkcjonowały bez przeszkód wszystkie typy szkół stopnia podstawowego. W programach był obowiązek nauczania wszystkich dzieci literatury mniejszości narodowych. W latach 1941-44 (okres II wojny światowej) okupant niemiecki pozwolił na prowadzenie w Skolem szkoły z dwoma grupami: polską i ukraińską. Dzieci narodowości żydowskiej prawa nauki nie miały. Program nauki był bardzo okrojony. Po zagarnięciu kraju przez Moskwę, przez pół wieku program przedmiotowy był znowu pełny, ale wolno było uczyć wyłącznie według zasad edukacji sowieckiej urawniłowki z eksponowaniem jedynie języka rosyjskiego. Tak to Moskale "pogodzili" rywali. 

                                                                                                                     Skole

Dzisiaj, w najkrótszej linii Skole od granicy Polski (Bieszczad) dzieli 45 km. Aby do tego miasteczka dojechać samochodem przez przejście w Przemyślu / Medyce, od granicy trzeba przebyć trzy razy więcej drogi. W 1976 roku mieszkało tu  3,5 tysiąca obywateli. Władze b.ZSRR uznały, że środek Skolego jest najlepszym miejscem do ustawienia pomników "żołnierzy Armii Czerwonej i komsomolców poległych z ręki ukraińskich nacjonalistów". Obraz dzisiejszego Skolego naszkicowany został m.in. W periodyku "z nurtem Stryja" nr 19/20. [14]


Informacje pochodzą ze strony:


http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
Skole

 Przeważająca liczba miast obecnej Ukrainy w XV wieku i na początku XVI wieku, była usytuowana na prawym brzegu Dniepru, gdzie najwięcej ludności miejskiej posiadała Ruś Czerwona.” Powstawały miasta i małe miasteczka oraz osady rolnicze w liczbie trzykrotnie przewyższającą pozostałe ziemie Rzeczypospolitej. Nowopowstałe osady miejskie, jako przyczółki obronne państwa, były tworzone na bazie istniejących wsi otwartych. Tak uformowała się gęsta sieć osad, do których można było dojechać i wrócić konno z najbliższej wsi w ciągu jednego dnia. Po najazdach tatarskich nastąpił proces dezurbanizacji osad miejskich. Misteczka (oppida) często ginęły w ogniu wojen, a funkcje miejskie przenoszono do osady sąsiedniej. Etnicznie terytorium miasta było do XIX wieku miały charakter rolniczy, zakładano je na prawie magdeburskim – jednorazowe założenie. Regularna zabudowa wokół rynku i ulice w nadanych miastu granicach. Po podziale Rzeczypospolitej między zaborców, powstała prowincja Galicja w obrębie Austro – Węgier. Nowa wschodnia granica przebiegająca na Zbruczu, zamknęła kraj od strony stepów ukraińskich, kontrolowanych przez Rosję. Austro - węgierska polityka gospodarcza polegała na zachowaniu charakteru rolniczego w części wschodniej, i stymulacji rozwoju przemysłu w części zachodniej. Do większych miast zaliczamy: Lwów, Jarosław, Przemyśl, Sambor, Drohobycz, Tarnopol, Zamość, Zbaraż, Buczacz, Tarnów, Biała i Podgórze( Kraków). [1]



[4]Dr E. Dunikowski,  Ze Lwowa do Beskidu , Lwów 1892
[6] Więcej w książce "Das Deutschtum in Galizien" Kaudera. Jest tam kilka przedwojennych fotografii z Brigidau i Felizienthal.
[7] Konwersacja na portalu historycy.org.
[9] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[10] Dr Fryderyk Papee, Skole i Tucholszczyzna monografia historyczna, Lwów 1891
[11] Dr E. Dunikowski,  Ze Lwowa do Beskidu , Lwów 1892
[12] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[13] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm
[14] http://stanislawow.net/stanislawowianie/karpaty_forowicz.htm





[1] Halina Petryszyn, Historyczna sieć miast Galicji Wschodniej a zagadnienia współczesne,


                                KOLONIZACJA JÓZEFIŃSKA W GALICJI















Osiedlanie się na terenie Karpat osadników niemieckich zapoczątkował cesarz austriacki Józef II. Od jego imienia powstało określenie tej kolonizacji, nazwanej „józefińską”. Warto zauważyć, że nie był on pierwszym monarchą, który osiedlał na tych terenach osadników niemieckich, bowiem już od XVII w. tereny Królestwa Węgierskiego były przez nich kolonizowane. Intensyfikacja tego zjawiska miała miejsce w XVIII w., co zbiegło się ze wstąpieniem na tron Marii Teresy. Wówczas inicjatywę w tym zakresie przejęła administracja państwowa. Owa kolonizacja, na dużą skalę objęła m.in. Banat. Równocześnie sprowadzano górali z Alp austriackich do położonych na południowych stokach Gorganów wsi Ruska i Niemiecka Mokra, Brustury i Konigsfeld. W 1774 roku Maria Teresa podpisała patent kolonizacyjny, który dopuszczał tylko kolonizację rzemieślniczą i ograniczał ją do miast. Miał on zapobiec protestom galicyjskich katolików przeciwko sprowadzaniu protestanckich osadników-rolników, a po części wynikał z niechęci do tych ostatnich. Po pierwszym rozbiorze Polski w początkowym okresie w Galicji miał miejsce ożywiony napływ Niemców na te tereny – przede wszystkim do miast. Jednakże prawdziwa działalność kolonizacyjna rozpoczęła się po śmierci cesarzowej Marii Teresy i wstąpieniu na tron jej syna Józefa II, który wzorując się na rozwiązaniach kolonizacyjnych Fryderyka Wielkiego podpisał 17 września 1781 roku patent. Celem rozpoczętych działań miało być „przyjście krajowi z pomocą w podniesieniu stanu gospodarki”. Dopuszczał on także kolonizację rolniczą, w odróżnieniu od patentu kolonizacyjnego swojej matki. W ślad za nim podpisano pakiet tolerancyjny obowiązujący dla całej monarchii, tym samym dopuszczając także osadnictwo protestantów. Dla osadników przeznaczano królewszczyzny, folwarki starostw niegrodowych, wójtostwa oraz ziemie po zniesionych klasztorach. W pierwszym okresie nastąpił masowy napływ kolonistów, co spowodowało w pewnym momencie zator i zamieszanie. Koloniści musieli najpierw dostać w Wiedniu paszporty kolonizacyjne, później kierowano ich do Białej, skąd byli wysyłani do poszczególnych miejscowości w Galicji. Tam z kolei nie zawsze były przygotowane dla nich parcele i domy. Spowodowało to wydanie czasowego wstrzymania napływu kolonistów i ich podział na grupy i klasy. Uprzywilejowani byli ci, którzy posiadali własny majątek, oni też dostawali większe parcele i domy na koszt państwa. Reszta przyjeżdżała na własne ryzyko. Liczba kolonistów była tak wielka, że kierowano ich na Węgry i Bukowinę, gdzie wcześniej nie planowano zasiedlania. Dużym problemem była niewystarczająca liczba kwater, co przyczyniło się do wyrzucania z domów Żydów, którzy nie płacili podatków. Jednak później zaczęto płacić chłopom i Żydom za wynajmowanie pomieszczeń dla kolonistów. Kolonizacja nie napawała optymizmem – bałagan organizacyjny, brak domostw, szerzące się choroby, wysokie koszty zadania spowodowały, że 4 sierpnia 1785 roku cesarz po raz trzeci wstrzymał - formalnie czasowo, jednak w praktyce na zawsze - akcję kolonizacyjną. Późniejsze kolonie niemieckie były efektem już tylko indywidualnej działalności lub też prowadzonych przez potomków kolonistów józefińskich. Austria ponosiła ogromne koszty związane z kolonizacją i dlatego wszystkie poniesione wydatki były skrzętnie zapisywane. Później koloniści musieli je zwracać. Spłacanie odbywało się w ratach. Przez jakiś czas (w zależności od urodzaju pola, trwało to od 1 do 10 lat) koloniści byli zwolnieni ze świadczeń. Po podpisaniu tzw. kontraktu abolicyjnego pańszczyznę zamieniono na opłatę czynszową. Poza tym koloniści byli zobowiązani do świadczenia robocizny w niewielkim wymiarze oraz dostaw dla wojska. Wszystkie zabudowania wznoszono według ustalonych przepisów, a ich wymiary były zależne od ilości przydzielonej koloniście ziemi. Domy budowano z cegły, drewna oraz „pruskiego muru”; przykrywano natomiast słomą lub gontami. Wszystkie budynki mieszkalne sytuowano blisko drogi, a stajnia i dom stanowiły całość. Niektóre kolonie wprowadzały nieznany na terenie Karpat geometryczny kształt wsi lub tzw. szeregówki. Obie te formy mają swój początek w kolonizacji Banatu, gdzie stworzono nowy kształt osad, zwany „szachownicą geometryczną”. W zamierzeniu wzorcowe, kolonie jednak nie spełniły oczekiwań Józefa II. Poszczególne kolonie zasiedlane były w oparciu o kryterium religijne. Stąd osadnicy dzielili się na trzy grupy: protestanckie - luteranów i kalwinów (największe liczbowo) oraz katolików. Poszczególne rodziny osadników nie były zbyt liczne i liczyły od czterech do pięciu osób. Kolonie w Galicji wschodniej i zachodniej różniły się między sobą dynamiką rozwojową. Kolonie w okolicach Nowego Sącza rozwijały się dość słabo i szybko po wielu koloniach nie było nawet śladu. Z kolei w Karpatach wschodnich do końca XIX wieku notują wyraźny przyrost osobowy. Jednak od początku XX wieku liczba ludności spadła i tutaj. 1




Niemcy na Sądecczyźnie

Tak samo jak na innych terenach, również na Sądecczyźnie pod kolonizację przeznaczono ziemie dawnych królewszczyzn oraz po zlikwidowanych klasztorach. Akcja kolonizacyjna odbyła się później niż w innych rejonach Galicji. Przypadła na lata 1783-1788. Powstało wtedy 27 niemieckich kolonii rolniczych w okolicach Nowego i Starego Sącza – Biczyce (Deutsche-Biczyce), Biegonice (Laufendorf), Chełmiec (Hundsdorf), Dąbrówka (Deutsch-Dąbrówka), Gaboń (Deutsch-Gaboń), Gaj (Hutweide), Gołkowice (Deutsch-Gołkowice), Juraszowa, Kadcza, Łącko (Wiesendorf), Mokra Wieś, Moszczenica Niżna (Morau), Mystków, Naszacowice, Olszanka, Piątkowa, Podegrodzie, Podrzecze (Unterbach), Rytro, Stadła, Stary Sącz (Neudorfel), Strzeszyce (Wachendorf), Szczereż (Ernsdorf), Świerkla (Tannendorf), Świniarsko, Zagórzyn, Żbikowice. W porównaniu do innych kolonii usytuowanych na ziemiach Małopolski, te były niewielkie bez niezależnej zabudowy. Rozlokowane były w granicach istniejących już wsi. Przyjmuje się, że do 1789 roku na terenie Sądecczyzny osiedliło się ok. 235 rodzin. W większości byli to osadnicy z krajów Rzeszy Niemieckiej. Pod względem religii i obrządku przeważała ludność wyznania ewangelickiego – augsburskiego i reformowanego. W roku 1786 roku zbudowano zbór w Stadłach obsługujący protestanckich wiernych z okolicy. Natomiast kolonie z ludnością katolicką obsługiwane były przez istniejące parafie rzymskokatolickie. W 1785 roku próbowano założyć w Dąbrówce żydowską kolonię rolniczą składającą się z 12 rodzin. Wydzielono dla nich grunty wraz z zabudowaniami. Kolonia zwana Nową Jerozolimą utrzymała się zaledwie dwa lata i została zlikwidowana z powodu nieumiejętnego prowadzenia gospodarki rolnej. Kolonie sądeckie zajmowały niewiele powierzchni. Średnie przydziały ziemi przypadające na rodzinę mieściły się pomiędzy 20 a 25 korcami.
Zabudowa kolonii sądeckich nie odbiegała od przyjętych wzorów urzędowych. Duże kolonie miały układ szachownic z parami krzyżujących się ulic, w małych nie przestrzegano rygorystycznie istniejących przepisów. Na Sądecczyźnie większość powstałych w latach 1783-1788 osad miała charakter szeregówek. Zachowane do dziś domy osadników niemieckich mają regularny kształt 10 sążni długości i 4 sążni szerokości. Różny był materiał i technika wykonania. Domy mieszkalne w Gołkowicach wznoszono głównie z kamienia i cegły, w Stadłach - w konstrukcji tzw. pruskiego muru i drewnianej zrębowej. Elewacje budynków były z reguły tynkowane. Dachy dwuspadowe kryte były słomą lub gontem. Obowiązkowo posiadały kominy. Na wnętrze składała się sień z wydzieloną kuchnią wraz z piecem kuchennym i chlebowym, połączonym z ogrzewaczem w izbie. Od strony ulicy usytuowana była izba i komora, zaś po przeciwnej stronie sieni mniejsza komórka lub stajnia. Zabudowa kolonii w Gołkowicach i Stadłach stanowi do dziś jedyną materialną pozostałość osadnictwa niemieckiego z XVIII wieku we wsi sądeckiej. Osadnictwo to nie spełniło zakładanych oczekiwań gospodarczych i politycznych, nie przyniosło także zasadniczych zmian ustrojowych. 2


Artykuły:  
1. Andrzej Wieloch, „Kolonizacja józefińska w galicyjskich Karpatach” 
2. Marek Grabski, "Osadnictwo niemieckie na Sądecczyźnie w XVIII wieku"






Poniższe informacje pochodzą z książki  Martina Pollacka pt. „ Po Galicji.O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma.”Przełożył Andrzej Kopacki. Tytuł oryginału: Nach Galizien. Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition Christian Brandstatter 1994



Koloniści niemieccy w Galicji

Pociąg pospieszny przemierzał sto dwadzieścia kilometrów ze Stryja do Stanisławowa w trzy i pół godziny. Kolejka jechała najpierw na południe przez bagniste niecki w szerokiej dolinie Stryja, mijała kąpielisko Morszyn, znane z leczniczych źródeł gorzkich wód i z kąpieli solankowych oraz borowinowych, mijała Bolechów i Dolinę. Niedaleko Doliny tory odbijały na wschód, biegły w dół łagodnie opadającym zboczem u podnóża Karpat i dochodziły do Kałusza nad Łomnicą. W otoczeniu Bolechowa i Kałusza nie brakowało kolonii niemieckich osiedleńców: Neu–Babylon, założony pierwotnie przez Józefa II jako żydowska kolonia rolnicza, a po jej upadku zasiedlony przez Niemców; Engelsberg, Ugartsthal, Hoffnung, Landestreu.
Wsie były ostoją niemieckości galicyjskiej, która w miastach dużo szybciej się zacierała i asymilowała. Zachowała się natomiast w ustronnych wsiach. Niemieccy koloniści — chłopi i rzemieślnicy — wykazywali się pracowitością, trzeźwością i pobożnością. Życie wiejskie, uładzone i nieskomplikowane, kręciło się wokół trzech rzeczy: pracy, kościoła i gospody. W wyjątkowych przypadkach ta kolejność ulegała odwróceniu. Nie wszystkie wsie wyglądały jednakowo, ale wszystkie błyszczały czystością: prościutkie, zamiecione ulice, pobielone, zwykle murowane domy, przed nimi ogrody z kwiatami, obok kościoła przy rynku wiejska lipa i gospoda. Na własnego duszpasterza stać było tylko duże gminy, w ‘mniejszych funkcje kościelne sprawował nauczyciel, a duszpasterz przyjeżdżał co kilka tygodni. Prawie każda gmina miała prywatną szkołę powszechną: konkursy o posadę nauczyciela rozpisywano w „Evangelisches Gemeindeblatt fur Galizien und die Bukowina”, jedynej tamtejszej gazecie niemieckiej, wydawanej w Stanisławowie przez pastora ewangelickiego Theodora Zócklera. Zóckler pisywał też opowiadania z życia Niemców galicyjskich i zbierał próbki galicyjskiej twórczości ludowej, częstokroć utwory pisane w lokalnym dialekcie szwabskim.
Do 1867 roku uczono niemieckiego we wszystkich wyższych szkołach Galicji Wschodniej, a do 1871 — na Uniwersytecie Lwowskim. U progu XX wieku istniały już tylko dwa gimnazja niemieckojęzyczne: ck gimnazjum im. Kronprinca Rudolfa w Brodach i drugie ck gimnazjum państwowe we Lwowie; oprócz tego było może około stu prywatnych, często tylko jednoklasowych, ewangelickich szkół powszechnych we wsiach, a pojedyncze zdarzały się też w większych miastach, takich jak Stryj, Stanisławów i Kołomyja.
Szkołę z ochronką dla dzieci niemieckich kolonistów założył w Stanisławowie pod koniec lat dziewięćdziesiątych pastor Theodor Zöckler; instytucja ta nazywała się Klein–Bethel i leżała na wschodnim krańcu miasta.
Na długo jeszcze przed zajęciem tych ziem przez Austrię przybywali tam, na wezwanie książąt mołdawskich, niemieccy osadnicy: głównie kupcy i rzemieślnicy. Osiadali oni w miastach Seret i Suczawa, przez które wiodły ważne szlaki handlowe. Jednak te wczesne niemieckie osady nie były w stanie wytrzymać ciśnienia politycznego, sprostać kryzysom gospodarczym, przetrwać zbrojnych waśni, które w XVII i XVIII wieku pustoszyły północną Mołdawię — osady upadały, a Niemcy musieli iść na wygnanie lub odchodzili z własnej woli: do Siedmiogrodu, do Rosji, gdzie zawsze chętnie widziano niemieckich osiedleńców, do austriackich prowincji koronnych. Na początku lat osiemdziesiątych XVIII wieku zaczęła się nowa fala osadnictwa niemieckiego: żeby postawić gospodarczo na nogi niedorozwinięty, wyludniony przez niezliczone wyprawy wojenne region w najdalszym zakątku monarchii, austriackie władze wojskowe znów wabiły tam niemieckich osadników, obiecując im wielkoduszne wsparcie finansowe, ulgi podatkowe i inne korzyści. Przybywali z zachodniej Austrii, z Nadrenii, z Banatu, ale także z niemieckich kolonii w Galicji, z węgierskiego Spiszu i z Czech. Sąsiedzi nazywali ich zazwyczaj po prostu „Szwabami”. Ci, co nazywają się w Karpatach „Szwabami”, nie są, przynajmniej w większości, żadnymi Szwabami, lecz Frankończykami, a ich językiem nie jest szwabski, lecz palatynacki. Także ludność nieniemiecka w prowincjach wschodnich stosuje wobec wszystkich Niemców — czy to z pochodzenia Szwabów, Frańkończyków, Sasów, czy też przybyszów z Czech, Austrii, Spiszu itd. — zbiorcze określenie „Szwabowie”. Sami Niemcy karpaccy nazywają się w Siedmiogrodzie Sasami, na Spiszu i w południowej Bukowinie Spiszanami, w Czechach i na Morawach niemieckimi Czechami, natomiast w Banacie, Bukowinie, Galicji, Bośni, Hercegowinie i Mołdawii — Szwabami.
Wzgórza i tamtejsi wieśniacy należą do szwabskiej części Karpat. Granice często zacierają się i rozmywają. Istnieją też wsie, gdzie dialekt nie jest już czysty, stał się mieszaniną dialektów. W miastach czysty język ludowy częstokroć ustąpił zdegenerowanej niemczyźnie wysokiej. Zwłaszcza dla mieszkańców miasta pojęcie „Szwab” często wręcz się pokrywa z pojęciem „chłop”.
(Heinrich Kipper, Die Enterbten [Wydziedziczeni])
Mniej więcej pod koniec XIX wieku wśród bukowińskich Niemców zaczęła dominować orientacja wielkoniemiecka, której sprzyjali przede wszystkim profesorowie i studenteria CK Uniwersytetu Franciszka Józefa w Czerniowcach, ale także nauczyciele w wiejskich szkołach powszechnych; niemieckie osadnictwo stało się przedmiotem studiów historycznych, etnograficznych i ludoznawczych, ukazywały się zbiory pieśni ludowych i poezji w szwabsko—palatynackim dialekcie niemieckich kolonii, „Deutsches Theater” w Czerniowcach wystawiał volkistowskie dramaty miejscowych autorów. Ale również we wsiach, w Glitt i Lichtenbergu, w Furstenthal i Karlsbergu, budziło się poczucie przynależności do Volku, zakładano „Niemieckie Domy”, na placach wiejskich, między kościołem a gospodą, sadzono „dęby Schillera”, przy uroczystych okazjach wciągano na maszt raczej czarno–czerwono–złotą niż czarno–żółtą flagę i intonowano Wacht am Rhein* lub pieśń Bismarcka. Tenor tych dążeń był mniej więcej taki, że trzeba koniecznie podejmować „volkistowskie działania ochronne”, aby ustrzec osiedla niemieckie przed wchłonięciem przez słowiańsko–rumuńskie otoczenie; taki los stał się bowiem udziałem licznych kolonii w Galicji.
Pochodzący z lllischestie, niemieckiej osady w południowej Bukowinie, autor Heinrich Kipper (1875—1959) opisał te usiłowania w powieści wiejskiej Die Enterbten (Wydziedziczeni), którą poprzedził mottem w dialekcie „szwabskim”:
Zdecydowaną większość osadników niemieckich stanowili chłopi, ale administracja austriacka usiłowała sprowadzić do kraju także górników, którzy mieli wesprzeć eksploatację bogactw naturalnych w okręgach południowych i budowę skromnego przemysłu hutniczego. Takie miasta, jak Radautz, Gurahumora, Seret i Kimpolung, ale także stolica prowincji Czerniowce, miały wyraziście niemiecki charakter, wszelako — głównie dzięki Żydom, którzy w większości mówili po niemiecku i czuli się przynależni do kultury niemieckiej. W Czerniowcach Żydzi stanowili jedną trzecią, a wraz z Niemcami mniej więcej połowę ogółu mieszkańców.
Lwów, stolica królestwa Galicji i Lodomerii posiadała, jak przystało na prawdziwą metropolię, nie jeden dworzec, lecz kilka. Po pierwsze, wybudowany w 1904 roku Dworzec Główny, jeden z najnowocześniejszych w monarchii austro–węgierskiej, z dwiema wysokimi, krytymi szkłem halami, do których wjeżdżały pociągi dalekobieżne z Wiednia, Berlina, Paryża i Londynu, z elegancko otaflowanymi poczekalniami i z elektrycznym oświetleniem: Dworzec Główny przepełniał dumą każdego Iwowianina. Po drugie, był Dworzec Podzamcze przy ulicy Żółkiewskiej, u stóp Góry Zamkowej, który obsługiwał linie wschodnie do Petersburga i Odessy, l wreszcie były trzy mniejsze dworce lokalne, skąd odchodziły pociągi do Podhajców, do Stanisławowa i do Sokala. Pociąg z Brodów, oddalonych od stolicy prowincji o niespełna sto kilometrów, wjeżdżał na Dworzec Podzamcze, gdzie przed budynkiem stacyjnym czekały na podróżnych dorożki, fiakrzy, a po przełomie wieków również pierwsze auta–taksówki. Ulicą Żółkiewską jeździły też do centrum lub na przedmieście Żółkiewska linie HR i HG tramwaju czy też kolejki elektrycznej. „Elektryczna” miała w składzie wagony pierwszej oraz drugiej klasy i nie istniał w niej przymus dawania napiwków konduktorom; na tę okoliczność szczególnie zwracał uwagę przybyszów Kurier Führer durch Lemberg (Krótki przewodnik po Lwowie) z 1912 roku.
Mieszkańcy Galicji uwielbiali porównywać rodzime krainy i miasta z tym, co istniało na Zachodzie, jak gdyby mogli w ten sposób sprowadzić do przygranicznego regionu monarchii habsburskiej kawałek wielkiego świata: roponośny rejon wokół Drohobycza nazywano „galicyjską Pensylwanią”, malownicze okolice miasteczka Trembowla — „podolską Szwajcarią”, nędzną dziurę Busk — „galicyjską Wenecją”; w tym kontekście ze wszech miar słuszne wydawało się określenie Lwowa: „mały Wiedeń”. Pod wieloma względami Lwów był małym Wiedniem. Tu miały swoją siedzibę najwyższe państwowe i autonomiczne władze prowincji. Tu obradował sejm, galicyjski landtag, tu rezydowali ck namiestnicy, trzej arcybiskupi, rzymskokatolicki, greckokatolicki i ormiańskokatolicki, a także żydowski rabin naczelny, tu utrzymywały swoje konsulaty Anglia, Francja, Niemcy, Rosja i Dania, tu wreszcie działał niejeden hotel pierwszej klasy, z elektrycznym oświetleniem, windą, telefonem i bieżącą wodą. Najbardziej elegancko przedstawiał się „Hotel George” przy Marienplatzu, ale był też hotel rusiński „Narodna Hostynnycia”, na rogu Sykstuskiej i Kościuszki, jak zapewniały anonse w rusińskich gazetach: „urządzony według wzoru europejskiego”. Stolica prowincji posiadała też uniwersytet i politechnikę, gdzie wykładano po polsku, a także cztery polskie gimnazja, jedno niemieckie i jedno rusińskie. Gimnazjum hebrajskie miało zostać otwarte dopiero po pierwszej wojnie światowej. Lwów był miastem administracji, zatem na ulicach i w „wiedeńskich” kawiarniach śródmieścia ton nadawali urzędnicy cesarsko—królewscy: niemal wyłącznie Polacy.
Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku urzędy i szkoły były niemieckie, administracja zaś opierała się na urzędnikach, którzy, zwabieni nadzieją na spokojne życie i szybki awans zawodowy, przybywali do Lwowa z Czech, Moraw, ze Śląska i Krainy; ani nie znali tutejszych języków, ani nie pojmowali panujących stosunków: stanowili przednią straż germanizacji, którą Wiedeń zamierzał przeprowadzić aż po najdalszy zakątek monarchii. Ale już drugie i trzecie pokolenie w większości rodzin urzędniczych dogłębnie się spolonizowało i jedynie nazwiska przypominały jeszcze o obcym pochodzeniu: Bruckner, Estreicher, Wittmann, Dietl, Loebl… Kiedy Niemiec zawierał związek małżeński z Polką — donosił ówczesny polski kronikarz — był też z miejsca stracony dla władzy, gdyż jego lepsza połowa niebawem mocno trzymała go w garści i musiał tańczyć, jak mu zagra”. Spośród 160 tysięcy mieszkańców Lwowa w 1900 roku nieco ponad połowę stanowili Polacy, okrągłe 45 tysięcy — Żydzi i prawie 30 tysięcy — Rusini; Żydzi i Rusini nie mieli jednak właściwie dostępu do wyższych urzędów i również w radzie gminnej Polacy rządzili długi czas wedle własnego uznania. Odczuli to zwłaszcza Rusini, którzy uważali Lwów albo Lwiw, jak go nazywali, za swój.



Brigidau

Z Drohobycza do Stryja, stacji końcowej kolei dniestrzańskiej, jest niespełna trzydzieści kilometrów. Tor biegł łagodnymi zakolami, wśród płaskich pagórków przedgórza karpackiego, nie natrafiając po drodze na większe miejscowości. Około dwóch kilometrów na północ od linii kolejowej, już bliżej Stryja, na skraju grząskiej równiny, pociętej mulistymi rzekami i strumieniami, leżała niemiecka wieś Brigidau; źle utrzymany trakt łączył ją z osiedlami niemieckich kolonistów, Kónigsau i Josefsberg. W Kónigsau mieszkali Szwabowie – katolicy, w Brigidau i Josefsbergu — protestanci.

        Stryj
 
Jeszcze przed zbudowaniem zbiegających się w Stryju linii kolejowych to miasto powiatowe nad rzeką o tej samej nazwie było ważnym węzłem komunikacyjnym: tu krzyżowały się „trakt karpacki”, droga tranzytowa, która prowadziła od śląskiej granicy wzdłuż Karpat na południowy wschód, przez Nowy Sącz, Sambor, Stryj, Kołomyję do Bukowiny, i szosa idąca od Stryja w górę rzeki, w stronę gór; koło Alsó–Vereczke przekraczała ona masyw Wierchowiny i docierała na Węgry. Ale w Stryju ck kolej dniestrzańska łączyła się też z koleją arcyksięcia Albrechta ze Lwowa do Stanisławowa i z południową linią kolejową idącą przez góry na Węgry.
Dwupiętrowy, otynkowany na biało budynek dworca, dwadzieścia minut drogi pieszo od miasta, był ulubionym miejscem spotkań mieszkańców Stryja, którzy chętnie przesiadywali w sobotnie popołudnia na werandzie restauracji dworcowej Dienstla, przy szklaneczce chłodnego piwa, i obserwowali ruch pociągów oraz podróżnych. Nie brakowało symptomów wielkomiejskości: ogromny, drukowany na żółtym jak Schónbrunn papierze i wiszący na ścianie hali kasowej rozkład jazdy ck kolei państwowych na obszarze Galicji Wschodniej informował, że pięć razy dziennie odjeżdża pociąg do Lwowa, cztery razy dziennie — do Przemyśla oraz do Stanisławowa i trzy razy dziennie — do Lawoczna przy granicy węgierskiej; równie wiele pociągów przyjeżdżało. Czyste powietrze, zakłady kąpielowe nad rzeką i pobliskie Karpaty czyniły Stryj ulubionym letniskiem lwowskich urzędników.
Zadbana aleja kasztanowo—lipowa prowadziła od dworca do miasta, najpierw przez otwarte pola, potem oblamowana po obu stronach jednopiętrowymi domami mieszczańskimi i ogrodami: jej nazwa pochodziła od imienia wielkiego polskiego poety, Adama Mickiewicza. Ulica Mickiewicza, zwana przez stryjan krótko „kolejówką”, kończyła się w centrum, przechodząc w Pańską (Herrengasse), stryjskie korso, gdzie wieczorami promenowali uczniowie obu gimnazjów miejskich i oficerowie stacjonującego w Stryju pułku piechoty. Przechadzali się od „Cafe Europę” na rogu Mickiewicza do urzędu pocztowego, l drugą stroną ulicy — z powrotem.
Istniały dwie możliwości dotarcia ze Stryja w leżące na południu, obrośnięte lasem Karpaty: koleją do Ławoczna albo drogą ponadregionalną, która aż do zbiegu rzek Orawy i Opora biegła równolegle do linii kolejowej, potem jednak skręcała w prawo, w ślad za płynącą wąskim korytem Orawą. Myślę, że sam wybierałbym raczej drogę, nie kolej.
Wprawdzie na przełomie wieków również w Galicji pojawiły się już automobile, ale były to pojedyncze, wychuchane i pilnie strzeżone egzemplarze, techniczne zabawki, które należały do naftowych milionerów i bankierów. Nikomu nie przyszłoby do głowy jeździć nimi po źle żwirowanych, wyboistych drogach, które w czasie deszczu zamieniały się w sięgające kolan bagnisko. Nie istniały wszak jeszcze warsztaty naprawcze, stacje benzynowe itp. Wiejskimi drogami kursowały zaprzęgi konne i chłopskie fury.
Trakt prowadził najpierw jak po sznurku szeroką, żyzną doliną rzeki Stryj do wsi Synewidzko Wyżnę, gdzie skręcał w lewo ku dolinie Opora. Przed Synewidzkiem, kilkaset metrów od głównej drogi, znajdował się zajazd „Rogatka”, w którym podróżni mogli zamówić ciepłą strawę. Synewidzko Wyżne było dużą gminą, ale domy stały w rozproszeniu, z dala od siebie, pochowane w ogrodach, skąd do drogi prowadziły długie, wąskie alejki. Przy chałupach ze wszystkimi oknami wychodzącymi na południe — żurawie studzienne, na pnących się stromo do linii lasu łąkach liczne oborohy, czyli stogi siana pod wspartym na czterech wpuszczonych pionowo w ziemię palikach, prymitywnym dachem, który można było podnosić lub opuszczać. Pola były wąskie i kamieniste. Żyto, owies, czasem kartofle; ogrody warzywne, za nimi wyciosane z bali chałupy, tonące w słonecznikach, z których chłopki wyciskały postny olej.
W Synewidzku Wyżnym mieszkali Bojkowie, którzy językiem, odzieniem i zwyczajami wyraźnie różnili się od Rusinów z równiny. Bojkowie zamieszkiwali środkową część Karpat; zachodnią część zasiedlili Łemkowie, a wschodnią, aż po Bukowinę i północne Węgry, Hucułowie. Ogólnie biorąc, Bojkowie byli ludem ciężkawym, sprawnymi hodowcami rogacizny, którzy na jesiennych targach w karpackich mieścinach, Boryni i Lutowiskach, sprzedawali woły, gnane później aż na Węgry. Synewidczanie mieli handel we krwi, z dawien dawna przemierzali kraj jako domokrążcy, podobnie jak mieszkańcy Gottschee* w Dolnej Krainie, i sprzedawali przy straganach w większych miastach i na wiejskich targowiskach owoce południowe, orzechy, śliwki, winogrona i kasztany, które jesienią przywozili z Węgier. W ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku rozszerzyli swój handel na Rumunię, południową Rosję i zabór rosyjski w Polsce; założyli też coś w rodzaju spółdzielczej organizacji handlowej.
Jadąc z biegiem Oporu jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej na południe, docierało się do Tuchli: niepozornego, rozproszonego osiedla z wiejską gospodą i niewielką kolonią letniskową opodal budynku stacyjnego. Tu podobno w XIII wieku Bojkowie powstrzymali idącą na Węgry armię Dżyngis–chana i wybili ją do nogi. Walka prademokratycznej wspólnoty chłopskiej z najeźdźcą zewnętrznym jest tematem historycznej opowieści Iwana Franko Szturm w dolinie Tuchli. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Tuchlę najechali inni zdobywcy: ogromne lasy zostały przetrzebione, nad górskimi strumieniami pobudowano tartaki, a w dolinach położono wąskie tory kolejowe.
Okolica Tuchli wygląda dziś smutno i niegościnnie. Wprawdzie Stryj i Opór nadal obmywają wyłożone otoczakami, zielone brzegi, wprawdzie wiosną trawa i kwiaty jak niegdyś kwitną na łąkach, a orzeł królewski zatacza kręgi w przezroczystym, lazurowym powietrzu — ale jakże zmieniło się wszystko inne, las, wsie i ludzie! Kiedyś gęste, nieprzeniknione lasy pokrywały niemal całe zbocze, od rzek w dolinie ku górze, aż po górskie hale; teraz stopniały jak śnieg w słońcu, przerzedziły się, gdzieniegdzie zniknęły całkiem. Całe połacie są łyse. Tylko tu i ówdzie, pośród zwęglonych pni, stoi skarlała jodła lub mizerny jałowiec.
Kiedyś panowała tu głęboka cisza; nie było słychać żadnego dźwięku poza trembitą pasterza gdzieś na dalekiej hali, rykiem tura lub beczeniem jelenia w gęstwinie. Teraz ponad halami rozbrzmiewają wrzaski pasterzy, w głębi lasu i w wąwozach hałasują drwale, robotnicy tartaczni i cieśle, którzy nieprzerwanie kaleczą piękno tuchelskich gór, zżerają je jak robactwo. Stuletnie jodły i świerki, porznięte na wielkie kłody, spływają w dół rzeki do nowych tartaków parowych albo od razu na miejscu są cięte na belki i deski.
(Iwan Franko, przedmowa do Szturmu w dolinie Tuchli)
Lasy w dolinie Opora i Orawy należały do wielkich właścicieli ziemskich, czeskiego hrabiego Kinsky’ego i polskiego hrabiego Skarbka, którzy jednak rzadko znajdowali czas, by dojrzeć porządku w swoich dobrach. Co najwyżej przyjeżdżali na polowanie.  A w lasach nie brakowało jeleni, rysiów, żbików, wilków i niedźwiedzi. Na niedźwiedzia górale wołali z respektem „wujek” albo po prostu „stary”, na wilka — „mały”. Kiedy hrabia Kinsky ustrzelił niedźwiedzia lub okazałego szesnastaka*, którego awizował mu nadleśniczy, zaraz potem wyjeżdżał — do Nicei, Karlsbadu, Meranu. A gdy w końcu musiał sprzedać swoje lasy nad Oporem, przyniosły mu one dwa miliony guldenów. Jak wówczas mówiono, hrabia mógł zachować z tej sumy sto guldenów, resztę pochłonęły hipoteki.
Ogołocone zbocza nad wsiami Tuchla, Libochora, Hołowiecko i Sławsko świadczyły o rabunkowej gospodarce, która odraczała ruinę feudalnych właścicieli ziemskich — nie mogła jednak naprawdę owej ruiny powstrzymać. Feudałowie „przeżyli się”, a ich miejsce zajęli bezwzględnie kalkulujący kapitaliści, konsorcja bankowe, spółki akcyjne. W latach dziewięćdziesiątych nagie zbocza Karpat Środkowych odkryto dla narciarstwa. Karpackie Towarzystwo Narciarskie i Tatrzański Związek Narciarzy pobudowały schroniska i w końcu każdego zimowego tygodnia na stokach Trościanu i Małachowa koło Tuchli i Sławska panował już tylko tłok.

Kuty , Kosów, Kołomyja

Lewym brzegiem Czarnego Czeremoszu, który Hucułowie nazywali „Czarną Rzeką”, wiódł z Żabiego wąski trakt, który wił się tak jak rwący nurt, schodził w dolinę, a koło przysiółka Krzyworównia rozwidlał się; jedna droga skręcała w lewo i szła dość stromo pod górę, przez lasy jodłowe, aż do siodła Bukowiec, skąd opuszczała się znów w rozległą, otwartą ku południu kotlinę. Dolina Rybnicy z żydowskim sztetlem Kosów była osłonięta i miała wspaniały klimat: Kosów otaczały winnice i sady, w których rosły śliwki, brzoskwinie i morele.
Druga droga nie odstępowała rzeki aż do Uścieryk, gdzie Czarny Czeremosz łączył się z Białym; przejechawszy dalsze czterdzieści kilometrów, osiągało się Kuty.
Nieporównanie ciekawsze było pokonywanie tej samej trasy na jednej z tratw, którymi Hucułowie transportowali drzewo do Bukowiny i Rumunii. Sterowano za pomocą długiego wiosła z tyłu; podróżni siedzieli na prymitywnym posłaniu z jedliny albo na ławkach skleconych z surowych desek, niezmiennie wilgotnych. Koło Żabiego dolina była początkowo szeroka i Czarny Czeremosz płynął spokojnie między szutrowymi mieliznami; przy ujściu górskiego strumienia Bereżniwa brzegi zbliżały się ku sobie, po lewej i po prawej wyłaniały się ostre występy skalne; było coraz więcej ciasnych zakrętów, potężnych głazów w środku nurtu, katarakt. Tratwy wpadały w nie, trzeszcząc i pękając, prąd ciskał nimi o pionowe brzegi i zdarzało się, że któraś roztrzaskiwała się o skałę. Najniebezpieczniejsze miejsce znajdowało się kilka kilometrów przed Kutami, koło przysiółka Rożen Wielki, gdzie Czeremosz opływał rwącym nurtem stromą ścianę skalną, tworząc wiry i progi wodne. Wedle opowieści huculskich flisaków tu, w lodowatych odmętach, straciło życie ponad trzystu ludzi.
Flisacy przybijali do prawego brzegu w miasteczku Wyżnica, które należało już do Bukowiny i przez most na Czeremoszu łączyło się z Kutami. Od tej nazwy wywodziło się imię najuboższej i najbardziej zacofanej prowincji w Galicji Wschodniej — Pokucia. Na moście znajdowała się stacja poboru myta i kto chciał do Galicji, musiał zapłacić parę halerzy.
Kuty były jednym z najstarszych osiedli Ormian na ziemi galicyjskiej i jedynym miastem, gdzie ta dość nieliczna grupa ludnościowa zachowała własny język i strój aż do XX wieku. Pojedynczy kupcy ormiańscy osiedlali się w większych miastach już we wczesnym średniowieczu, ale jako zwarte grupy, które zaludniały całe dzielnice, przybyli do tej krainy dopiero później. W Kutach ormiańscy handlarze kupowali od Hucułów z okolicznych gór kozy, owce i woły, a także skóry, wędzone mięso i ryby; wyprawiali delikatne skórki safianowe i wędrowali na wozach, z jucznymi końmi, aż na nizinę węgierską i ziemie polskie pod zaborem rosyjskim. Można ich było spotkać na wszystkich targowiskach — milkliwych mężczyzn o ciemnej karnacji i orlich nosach.
Ormianie wyznawali rzymski lub ormiański katolicyzm i mieli we Lwowie własną archidiecezję z arcybiskupem; jednak poza Kutami wszędzie w Galicji całkowicie się spolonizowali i wymieszali ze szlachtą. Natomiast tu, w małym miasteczku nad Czeremoszem, pozostali zwartą grupą. 13 czerwca zjeżdżali się do Kut Ormianie z całej Galicji, z Bukowiny i Rosji, aby obchodzić wspólnie dzień św. Antoniego. Polacy dąsali się i pogardliwie nazywali Kuty „Rzymem bogatych skner”, czyniąc aluzję do nigdy nie ujawnianej zasobności ormiańskich kupców. Także Żydzi uważali Kuty za miasto błogosławione: według legendy rabbi Izrael Baal–szem–tow, wielki magid, spędził w miasteczku pewien czas i niczym zwykły robotnik dniówkowy kopał na pobliskich wzgórzach glinę, którą potem sprzedawał na rynku. Wtedy też zetknął się jakoby ze słynnym zbójnikiem Dowbuszem, po czym między tymi dwoma tak radykalnie różniącymi się od siebie mężczyznami rozwinęła się głęboka przyjaźń. Po drugiej stronie rzeki, w Wyżnicy, rezydował znany chasydzki rabbi–cudotwórca.
Wychodzący z Kut, uczęszczany trakt wiejski prowadził w kierunku północno—zachodnim do Kosowa, brudnego sztetla na skraju Przedkarpacia, osadzonego wśród kwitnących sadów i rozległych pól kukurydzy. Mieścinę przecinała piaszczysta ulica, która w śródmieściu rozdymała się, tworząc rynek; było tam kilka szynków, restauracja, malowane na niebiesko domy z drewna, o wystających dachach, które wspierały się na rzeźbionych drewnianych kolumnach, synagoga i kościół. Godzien obejrzenia w Kosowie był tylko wielki jarmark — jarmarok — na który Hucułowie z Kosmacza, Riczki i Jaworowa przywozili kunsztowne wyroby snycerskie, z koralami, mosiężnym drutem i paciorkami, misternie rzeźbione naczynia do bryndzy i kolorowe kilimy; obcy handlarze sprzedawali winogrona, brzoskwinie i morele.
Od Kosowa trakt biegł na wschód, przez lekko pofałdowaną okolicę, do Pistynia i Jabłonowa, sztetla z piękną, drewnianą siedemnastowieczną synagogą, której wnętrze zdobiły liczne malunki, a stamtąd jak po sznurku ku północy, przez dolinę Łuczki, do Peczeniżyna, gdzie urodził się zbójnik Oleksa Dowbusz. Świetliste lasy dębowe i bukowe, łagodne pagórki, w oddali szary łańcuch Karpat. Na skraju przysiółka Markówka przed Peczeniżynem tubylcy pokazywali przybyszowi miejsce, gdzie rzekomo stała chata rodziców Dowbusza: obrośnięte bujnymi pokrzywami gliniane ściany, zbutwiałe belki, dwie dzikie wiśnie.
Kiedy latem odbywał się w AAarkówce odpust, miejscowi i obcy pielgrzymowali tutaj i wspominali nieprzeliczone legendy o Dowbuszu, którego nie imały się kule.
Najsłynniejszą postacią wśród zbójnickich przywódców był Oleksa Dowbusz, znany też jako Dobosz i Doubousz, a w literaturze spotykany również pod nazwiskiem Dowboszczuk; pochodził ze wsi Peczeniżyn w pobliżu Kołomyi i uprawiał swój niecny proceder w pierwszej połowie XVIII wieku. W 1745 roku zastrzelił go skrytobójczo we wsi Kosmacz niejaki Stepan Dzwińczuk, Hucuł podobnie jak Dowbusz. Tyle mówią dokumenty, reszta jest legendą. Dzwińczuk sięgnął podobno po strzelbę, ponieważ Dowbusz uwiódł jego kobietę i uczynił ją swoją kochanką; aby zabić zbójnika, którego jakoby nie imały się kule, Dzwińczuk odlał rzekomo srebrny nabój, poświęcony następnie przez dwunastu duszpasterzy na dwunastu nabożeństwach. Istnieją też świadectwa historyczne, które potwierdzają, że Dowbusz przedsiębrał wyprawy zbójeckie przez Karpaty, na równinę podolską, na Węgry i aż do Rumunii. W kronikach rynków i miast, które na tym ucierpiały, skrzętnie wyliczono ofiary: obrabowanych kupców, pomordowanych polskich ziemian, zgwałcone córki mieszczan. Dokumenty donoszą też, że Oleksa Dowbusz, „ten jadowity smok z gór za Prutem”, oddawał niekiedy część swojej watahy do dyspozycji Selmanowi, Żydowi z Drohobycza, aby służyła mu jako gwardia przyboczna. Zwłaszcza polska literatura bardzo to miała Dowbuszowi za złe. Kiedy zginął, załadowano go na chłopski wóz, przewieziono w triumfalnym pochodzie przez wsie, a następnie wystawiono na widok publiczny w kołomyjskim ratuszu.
Kołomyja była brudnym miastem. Rachityczne domy, całe ciągi ulic bez kanalizacji i oświetlenia, jezdnie nierówno szutrowane, pełne głębokich dziur. Przy rynku kanciasta wieża odrestaurowanego ratusza, kilka drugorzędnych hoteli i restauracji, „Narodowy”, „Grand”, jadłodajnia Fritza, winiarnie i bary śniadaniowe Bereżnickiego i Sperbera, księgarnia Chaima Zimblera, kuśnierstwo Schapse Sacka; miasto okręgowe posiadało gimnazjum polskie i rusińskie, szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt żydowskich, krajową szkołę rzemiosła snycerskiego i szkołę uprawy owoców; w Kołomyi mieściła się też okręgowa dyrekcja finansów, sąd powiatowy i kasa oszczędnościowa, gdzie w hali kasowej odbywały się podczas karnawału bale maskowe i zabawy. W mieście stacjonował pułk dragonów, a przy ulicy Franciszka Józefa znajdował się szpital wojskowy, smutne, stare, podobne do więzienia gmaszysko z małymi okienkami.
Co roku 15 sierpnia urządzano wielki odpust: z bliższych i dalszych okolic zjeżdżali się chłopi, Hucułowie paradowali w swoich kolorowych strojach i sprzedawali inkrustowane wyroby snycerskie, bryndzę oraz urdę. Było to także święto dla złodziei kieszonkowych, którzy ściągali na tę okazję z Czerniowiec, Tarnopola i Stanisławowa, i dla żebraków — tych kręciło się w mieście nad Prutem więcej niż gdziekolwiek indziej w Galicji Wschodniej. Tak przynajmniej twierdziła miejscowa „Gazeta Kołomyjska”.

W 1900 roku Kołomyja liczyła 32 tysiące mieszkańców, z czego ponad połowę stanowili Żydzi. Ta populacja w znacznym procencie nie potrafiła czytać ani pisać, a większość nie miała nawet środków, by kupić gazetę, nie mówiąc już o czytaniu prasy w restauracji lub kawiarni. „Gazeta Pokucka” na przykład, ośmiostronicowe pismo w małym formacie, kosztowała pod koniec XIX wieku 10 grajcarów, co odpowiadało mniej więcej jednej trzeciej dziennego wynagrodzenia robotnicy w fabryce zapałek. A mimo to w Kołomyi było zdumiewająco dużo gazet. Polacy, Żydzi, Rusini, nauczyciele, pracownicy szkół barona Hirscha w Galicji, hodowcy pszczół — wszyscy oni mieli swój własny organ. Gazety uprawiały politykę, jednocześnie zaś każdy lokalny redaktor był niespełnionym poetą.




* Zamieszkujący tę miejscowość (obecnie Kočevje w Słowenii) członkowie niemieckiej grupy językowej (przyp. tłum.).
* Ośmioletni jeleń z wieńcem o szesnastu zakończeniach (przyp. tłum.).
* „Straż nad Renem” (1840), utwór Maksa Schneckenburgera, spopularyzowany jako pieśń patriotyczna z muzyką Karla Wilhelma z 1854 r. (przyp. tłum.).


REBIZANTY
Proces antroponimizacji zaszedł także w innej nazwie miejscowej tego obszaru. W nieopodal położonej wsi Huta-Szumy jeden z przysiółków nosi miano Rebizanty. Toponim ten należy wiązać z nazwą rodową od nazwy osobowej Rebizant, tę zaś z apelatywem rebelizant, rebeliant, ‘przeciwny, nieposłuszny prawu’. W toponimie Rebizant < Rebelizant obserwujemy uproszczenie fonetyczne w nazwach miejscowych polegające na skróceniu wyrazu poprzez częściowe usunięcie jednej z dwóch podobnych i następujących po sobie sylab, por. sześciościan > sześcian, tragikokomiczny > tragikomiczny, człowiek > człek.
Nazwa Rebizanty określała dawniej mieszkańców obszarów przygranicznych, trudniących się handlem oraz przemytem. Słownik geograficzny z przełomu XIX i XX wieku informuje nas o mieszkańcach tego obszaru jako o ubogiej, ale oświeconej i „zabiegłej” ludności, która z uwagi na kiepskie warunki życia oraz nieurodzajne gleby trudniła się m.in. przemycaniem okowity. Warto przy tej okazji wspomnieć, że omawiane wsie położone były w tym czasie na granicy dwóch zaborów: rosyjskiego oraz austriackiego. W sąsiedniej miejscowości Paary, a także w niedalekich Maziłach, istniały nawet posterunki straży granicznej. Z czasem nazwa Rebizant zmieniła swoją kategorię, przechodząc z pierwotnego przezwiska odapelatywnego do kategorii nazw rodowych.
Źródło: Mariusz Koper “Z toponimii Roztocza”




8 komentarzy:

  1. Droga Pani!

    Z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytałam Historie Rodzinne Skole - lata przedwojenne. Jestem córką Heleny Mellem urodzonej /1925-2002/w Demni Wyżnej.Na zamieszczonych zdjęciach gdzie znajduje się brat Pani Babci Zbigniew Schienbein wśród kolegów i koleżanek w środku pierwszego zdjęcia jest moja śp.kochana Mama Helena Mellem/w ciemnej bluzeczce/.Pierwszy po prawej stronie znajduje się Jej starszy brat Franciszek Mellem a pierwszy od lewej Jej młodszy brat Kazimierz Mellem.Niestety
    wszyscy Oni nie żyją.Na innych zdjęciach znajdują się w innej kolejności ale dobrze rozpoznawalni.Pozostałych osób nie znam.Jestem w posiadaniu tych samych zdjęć plus jedno gdzie ta sama grupa siedzi na wagonikach kolejki.Format tych zdjęć jest bardzo mały. Mam też zdjęcie grupy pięknych młodych dziewcząt ze Skolego z przed II Wojny Światowej.Jestem też wnuczką urodzonej w Skolem Marii Mellem/1897-1987/ z domu Widomskiej.Bardzo dziękuję Pani że ocala Pani historie kresowe. Przed wejściem na
    Pani stronę byłam po czytaniu wierszy Maryli Wolskiej tak związanej ze Skolem I Demnią. Postanowiłam poczytać w internecie o Skolem i na widok zdjęć z kochanymi osobami krzyknęłam i dalej już czytałam z wielką przyjemnością że mogę się tak dużo dowiedzieć o tych stronach serdecznych a niepoznanych. Serdecznie Panią pozdrawiam i dziękuję.
    Krystyna Piątek.rocznik 1945.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem wnukiem Kazimierza Mellem - proszę o kontakt jziolkowski@365.mazovia.edu.pl

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam Panią.
    Przeczytałam Historie Rodzinne Skole i bardzo się wzruszyłam. Jestem córką Adama Mellem ur 1917 w Demni Wyznej. Bardzo proszę o kontakt. Mój mail ewamellem@wp.pl
    Pozdrawiam, Ewa.

    OdpowiedzUsuń
  4. W Skolem, ale w Demni Niżnej mieszkali moi krewni: Babczyńscy i Szewczykowie, a z Hrebenowa pochodził prapradziadek Jan Rudnicki. Pozdrawiam, Arek :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mieszkali w Skole Dobosiewicze,rodzina dziadka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Posiadam serię zdjęć z Tuchli koło Skola, lato (sierpień 1939), moja ciobabcia Hlena Misiewicz - siostra babci - była tam wychowawcą na koloniach letnich dla dzieci pracowników DOKP Lwów. Mogę podesłać skany.

    pozdrawiam
    Joanna Misiewicz

    OdpowiedzUsuń
  7. Jestem wnukiem Kazimierza Mellem - prosze o kontakt Panią Piątek lub inne osoby z rodziny
    jziolkowski@365.mazovia.edu.pl

    OdpowiedzUsuń