Schienbein



Nazwisko Schienbein - oznacza po niemiecku "goleń".[3] W północnej Lubelszczyźnie, mieszkańców zaścianka Krasusy w powiecie łukowskim, obecnie nie istniejącym, nazywano "Goleńczykami" od herbu Złota Goleń.

Najstarszy, odnaleziony przeze mnie członek rodu Schienbein - Valentin, urodził się ok.1809 roku. Jego żoną była Katharina Muller. Mieli syna Johanna, ur. 09. 11. 1847 r w Brigidau ( osada niemiecka z XVIII wieku, obecna Ukraina, powiat Stryj, obwód Lwów).

Na stronie internetowej www.myheritage.pl, znajduje się drzewo genealogiczne mojej rodziny. Nazwisko Valentina Schienbeina i Kathariny rodowe Muller (moich praprapradziadków po kądzieli) oraz imiona ich dzieci : Margarethy Christiny ( 1837 - 1924), Johanna Valentina (1851-1854), Johanna Adama ( 1844 - ?), Johanna (1847-1930 - 31 - mój prapradziadek) i Cathariny (1835 - ?) znajdują się także na stronie William Kuhnke family tree Web Site. Myślę, że jesteśmy poprzez Schienbeinów spokrewnieni.
Johann Schienbein miał dwie żony: W wieku 22 lat ożenił się z Kathariną Elizabeth Geib z którą miał siedmioro dzieci: Wilhelma, Filipa, Heinricha, Filipine, Wilhelmine, Valentina i Margaret. W roku 1894 zmarła Katharina Elizabeth Geib i Johann w wieku 48 lat ożenił się po raz drugi z Wilhelmine Thron, córką Philippa Thron i Małgorzaty Serfas.
Wilhelmine Thron, była dużo młodsza od Johanna, urodziła się w 12.08. 1866 roku. 
Ślub Johanna i Wilhelmine odbył się 17.01.1896 roku. Akt ślubu znajduje się w księdze urodzeń ewangelickiej gminy Gelsendorf ze Stryjem i Bolechowem z 1896 roku.

Poniższe informacje pochodzą ze strony internetowej, przetłumaczone z j. niemieckiego




Najstarszym synem Johanna i Wilhelmine był Jakob Schienbein ur. 06.11.1896 roku w Demni Wyżnej. Chrzest Jakoba odbył się 15. 11. 1886 roku. Johann i Wilhelmine mieli 6 dzieci. 
Johann Schienbein zmarł w Skole prawdopodobnie w 1938 roku.

Jakob Schienbein, urodził się 06.11.1896 r (szóstego listopada tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku) w Demni Wyżnej[1]
Rodzice: Ojciec - Schienbein Johann s. Valentina( Walentego) i Katarzyny Müller, urodzony w Brigidau, zamieszkały w Demni Wyżnej. Matka - Wilhelmine Schienbein, nazwisko rodowe Thron, (córka Jakuba i Małgorzaty Serfas), urodzona w Horożanach, zamieszkała w Demni Wyżnej. [2]
 Syn Johanna i Wilhelmine – Jakob Schienbein ożenił się z Polką - Józefą Korincic, ur w Skole w 1901 roku. Jej ojciec Franciszek Korincic, był z pochodzenia Włochem, który przyjechał do Galicji w poszukiwaniu pracy, osiadł tu i ożenił się z Polską - Marią. Jakob Schienbein i Józefa Korincic mieli 4 dzieci: Janinę, Zbigniewa, Romualda i Helenę ur. 22 lutego 1928 roku ( moja babcia po kądzieli).



    Jakub Schienbein ok. 1915/1916 rok




[1] Odpis Zupełny Aktu Urodzenia Sporządzony został w urzędzie ewangelicko-augsburskiej parafii w mieście Stryj,15 listopada 1896 roku.
[2] W Archiwum Głównym Akt Dawnych, ul. Długa 7, 00- 22 Warszawa, zachował się Odpis Aktu Ślubu Johanna Schienbein i Wilhelmine Thron z 1894 roku ( sygn. 214, k 297, poz. 9.)
[3] Jan Górak, "Regionalne formy architektury drewnianej Lubelszczyzny na tle zagadnień osadniczych", Zamość 1994


Zamieszczona wyżej fotografia przedstawia mojego pradziadka Jakoba Schienbeina, z pochodzenia Niemca, który urodził się w Galicji ( Demnia Wyżna) w 1896 roku. Pradziadek był w Legionach Piłsudskiego. Po odzyskaniu niepodległości był Komendantem Policji w rejonach przygranicznych ( Skole, Kuty, Klimiec), ożenił się z Polką. W 1941 roku został aresztowany przez NKWD. Zamordowano go prawdopodobnie w Stryju. W Archiwach Policji Państwowej uzyskałam potwierdzenie faktu, że był w Legionach. To zdjęcie intryguje mnie od długiego czasu. Staram się odtworzyć losy pradziadka z czasów pierwszej wojny światowej. W 1914 roku miał 18 lat, zatem ukończył gimnazjum i mógł zostać wcielony do wojska austro - węgierskiego. Nie wiem z którego roku pochodzi zdjęcie i gdzie je zrobiono. Podejrzewam, że ma na nim ok. 20 lat.

Identyfikacja munduru ( płaszcza) przez forumowiczów www.dobroni.pl
Zdjęcie zostało zrobione w czasie zimy ( 1915 lub 1916 rok)[1]

„Austriacki płaszcz wojskowy M1908, coś majaczy na kołnierzu .. być może są to patki z kolorem pułku,  pas główny to M1915 czyli zdjęcie nie mogło być wykonane wcześniej , bagnet do karabinu Mannlicher M95 ( wygląda jakby to była wersja z muszka na jelcu - wskazane zbliżenie), na nogach sztylpy .... mam także wrażenie ze na guzikach płaszcza coś jest ( jakiś rysunek) może zbliżenie by pomogło ustalić jakieś szczegóły”

Jakub miał w 1914 roku 18 lat, był więc w wieku poborowym, zwłaszcza gdy w 1916 roku obniżono wiek z 21 lat do 19 lat. Ma na sobie płaszcz Mantel M1908 tylko w umundurowaniu zimowym, sięgający do kolan, dwurzędowy  ( 2 x 5 guzików) z wyłogami na kołnierzu.Guziki początkowo z numerem                      ( emblematem), białe luz żółte, w trakcie wojny zastąpione gładkimi w kolorze ochronnym. Pod szyją tradycyjny rodzaj kołnierza, który przypominał koloratkę duchownego tzw. Halsbinde, koloru czarnego z białym brzegiem. Noszony był obowiązkowo przez wszystkich członków C.K. Armii. Przy lewym boku, zawieszony na pasie bagnet do karabinu, prawdopodobnie Nagant – Mosin wzr. 1891.[2]

W Stryju – mieście położonym najbliżej Skolego/ Demni Wyżnej, znajdowała się Komenda Uzupełnień X Korpusu, z której rekruci zasilali szeregi 9 Galicyjskiego Pułku Piechoty (9JR) im Hrabiego Clerfayt”.
Dywizja 24
Brygada 47
Guziki żółte
Wyłogi zielono – jabłkowe[3]
                                       

[1] Konwersacja na portalu www.dobroni.pl
[2] Identyfikacja munduru według informacji zawartych w książce Tomasza Nowakowskiego,
„Armia Austro – Węgierska 1908 – 1918”

[3] Konwersacja na portalu www.dobroni.pl„Proponuję złożyć wniosek w archiwum w Austrii, trzymają tam dane personalne od 1740 do 1918.” 
http://www.oesta.gv.at/site/4925/default.aspx



                                                      Jakub Schienbein, Skole
                                                                                                        
  


O Niemcach w Galicji pisze Martin Pollack w książce pt.

" Po Galicji
O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach
Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej
i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma.

Przełożył Andrzej Kopacki
Tytuł oryginału: Nach Galizien. Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition Christian Brandstatter 1994"



W otoczeniu Bolechowa i Kałusza nie brakowało kolonii niemieckich osiedleńców: Neu–Babylon, założony pierwotnie przez Józefa 11 jako żydowska kolonia rolnicza, a po jej upadku zasiedlony przez Niemców; Engelsberg, Ugartsthal, Hoffnung, Landestreu.Wsie były ostoją niemieckości galicyjskiej, która w miastach dużo szybciej się zacierała i asymilowała. Zachowała się natomiast w ustronnych wsiach. Niemieccy koloniści — chłopi i rzemieślnicy — wykazywali się pracowitością, trzeźwością i pobożnością. Życie wiejskie, uładzone i nieskomplikowane, kręciło się wokół trzech rzeczy: pracy, kościoła i gospody. W wyjątkowych przypadkach ta kolejność ulegała odwróceniu. Nie wszystkie wsie wyglądały jednakowo, ale wszystkie błyszczały czystością: prościutkie, zamiecione ulice, pobielone, zwykle murowane domy, przed nimi ogrody z kwiatami, obok kościoła przy rynku wiejska lipa i gospoda. Na własnego duszpasterza stać było tylko duże gminy, w ‘mniejszych funkcje kościelne sprawował nauczyciel, a duszpasterz przyjeżdżał co kilka tygodni. Prawie każda gmina miała prywatną szkołę powszechną: konkursy o posadę nauczyciela rozpisywano w „Evangelisches Gemeindeblatt fur Galizien und die Bukowina”, jedynej tamtejszej gazecie niemieckiej, wydawanej w Stanisławowie przez pastora ewangelickiego Theodora Zócklera. Zóckler pisywał też opowiadania z życia Niemców galicyjskich i zbierał próbki galicyjskiej twórczości ludowej, częstokroć utwory pisane w lokalnym dialekcie szwabskim.

Niemieckich Szwabów wnuk

Niemieckich Szwabów jestem wnuk
I dość mnie to raduje;
A że cesarzem nie zrobił Bóg —
Nie żal mi i nie pomstuję,
Bom jest niemiecki chłop i zuch:
Niemiecka krew, niemiecki duch.

Wiosną wyruszam ja na błoń:
Zaorzę i zasieję:
A latem biorę kosę w dłoń,
Kiedy już plon dojrzeje;
Jesień: ziemniak się w polu skrzy,
Aż serce od uciechy drży.

I tak upływa szczęsny czas,
Zacnie i bez brewerii;
Dwadzieścia jeden lat: w sam raz,
By iść do infanterii:
Tam będę bardzo starać się,
Za rok przyszyję gwiazdki dwie.

Trzy latka to jak z bicza trzasł,
Miła ma tkwi u proga;
Jej bardziej dłużył się ten czas —
Szlochała mi, nieboga:
Niechby mój Jakob wrócił zdrów,
Bym w sercu radość miała znów.

Wracam, a ona pyta mnie:
„Wierności czyś dochował?
Czyliś przez noce te i dnie Anritę umiłował?
Wszak ona nie z niemieckich bab
I mowy nie zna, a tyś Szwab!”

Rzekę ja na to: „Liesbeth, ty
Tak nawet nie myśl, miła!
Tyś moja Niemka! Gdzieżby mi
Anrita się przyśniła,
Która wszak z Niemki nie ma nic.
Nie tak jak moja zacna Lies”.

Przetom jest dumny i bardzo rad,
Żem Szwabem — z woli losu,
Bo nie masz nic lepszego nad
Niemiecki bycia sposób.
Więc i ty ciesz się, a nie trap,
Gdy zowią cię: niemiecki Szwab.

(Georg Jaki)

Do 1867 roku uczono niemieckiego we wszystkich wyższych szkołach Galicji Wschodniej, a do 1871 — na Uniwersytecie Lwowskim. U progu XX wieku istniały już tylko dwa gimnazja niemieckojęzyczne: ck gimnazjum im. Kronprinca Rudolfa w Brodach i drugie ck gimnazjum państwowe we Lwowie; oprócz tego było może około stu prywatnych, często tylko jednoklasowych, ewangelickich szkół powszechnych we wsiach, a pojedyncze zdarzały się też w większych miastach, takich jak Stryj, Stanisławów i Kołomyja.”



Podczas poszukiwań genealogicznych, rodzina Schienbeinów ze Szczecinka przesłała mi poniższe fotografie. Nie wiemy, czy Filip Schienbein, był w jakiś sposób spokrewniony z naszym pniem rodowym, jednak ze względu na fakt, że nazwisko to jest bardzo rzadkie, postanowiłam zamieścić te informacje na blogu. Poszukiwania trwają.
                                             

                                                                

                                              Informacje zamieszczone powyżej, pochodzą z tej książki.

Analizując daty urodzenia, doszłam do wniosku, że pokrewieństwo jest bardzo prawdopodobne:
Wśród siedmiorga dzieci z pierwszego małżeństwa Johanna Schienbeina ur. 1847 r i Kathariny Elizabeth Geib, pojawia się imię Filip ( Philip). Małżeństwo zostało zawarte, gdy Johann miał ok. 22 lat, zatem Filip, był jednym z jego pierworodnych, mógł urodzić się w latach 1869 -1870? W takim wypadku, mógł w tym samym wieku mieć syna. Robert Schienbein, syn naczelnika poczty i Katarzyny z Rybickich urodził się w 1897 roku. Idąc tym tropem, Jakub - najstarszy syn Johanna z drugiego małżeństwa z Wilhelmine Thron, urodzony w 1896 roku, mógł być przyrodnim bratem Filipa Schienbeina i stryjem dla Roberta.

18 lutego 2018 - nowe informacje!

Jestem bardzo szczęśliwa, że w gałęzi Schienbeinów pojawiły się nowe, bardzo ciekawe informacje. W tym miesiącu otrzymałam na fb list od Pani Jolanty Bojarskiej, który zacytuję w najważniejszych fragmentach:

"Dobry wieczór, dzisiaj znalazłam Pani blog Historie Rodzinne. Zainteresowała mnie historia rodziny Schienbein, ponieważ mój pradziadek Jan Filip Schienbein urodził się w Bolechowie w Galicji Wschodniej, ożenił się z Katarzyną Rybicką. Był pracownikiem poczty w Żywcu. Mój tata Tadeusz Rachwalski wspólnie z wujkiem Konstantym, zrobili nasze drzewo genealogiczne ze strony rodziny Schienbeinów. Najstarszy, zapisany przez nich członek rodziny Schienbein, to Jan Filip, ojciec Kazimierza i Konstantego. Bratem Doroty ( mama Tadeusza Rachwalskiego) i Kazimierza był Robert, który zmarł w wieku 4 lat i został pochowany na cmentarzu przy kościele p.w. Św. Marka (zdjęcie kościoła znajduje się na Pani blogu). Wuj miał jeszcze siostrę Stefanię, brata Norberta, który zmarł w wieku niemowlęcym, braci Jana i Konstantego. Rodzice Kazimierza, siostry Stefania i Dorota oraz brat Konstanty pochowani są na cmentarzu Przemienienia Pańskiego w Żywcu."

 Wspomnienie o Kazimierzu Antonim Schienbein, za zgodą autora, Pana Tadeusza Rachwalskiego i Pani Jolanty Bojarskiej zamieszczam poniżej. 

Wspaniałe opracowanie, bogata treść, tak wiele wnoszą do Historii Rodzinnej. Myślę, że Jakub i Kazimierz byli w jakiś sposób spokrewnieni, być może w pokoleniu swoich rodziców, lub pradziadków, to jeszcze kwestia otwarta... 

Wspólnych nitek jest wiele: nazwisko, korzenie rodzinne (Niemcy/Austriacy), Galicja i przeszłość w Legionach. To ostatnie jest bardzo ciekawe i jestem bardzo wdzięczna za pracę i serce jakie Pan Tadeusz Rachwalski włożył w zebranie i opisanie pamiątek po wujku. To dla mnie bezcenne informacje. Nie sądziłam, że jeszcze coś nowego znajdę, a tutaj taka piękna niespodzianka, takie lubię najbardziej!

 Od dziecka, od kiedy babcia opowiadała mi o swoim ojcu Jakubie - Niemcu w Legionach, nie mogłam tego zrozumieć... A okazuje się, że to była zupełnie "zwyczajna" rzecz kochać i ginąć za Polskę, zupełnie świadomie, dzięki Kazimierzowi jest mi łatwiej zobaczyć w tym czasie pradziadka Jakuba. 

Nie znam drogi Jakuba do Legionów a potem do Granatowej Policji, wiem tylko, że był w Legionach i że płakał po śmierci Piłsudskiego, bijąc pięścią w ścianę, że Polska przepadła - tak opowiadała mi babcia.

Pani Jolanto, serdecznie dziękuję za kontakt, przesłanie mi tych bogatych w treść i fotografie materiałów i pozwolenie zamieszczenia tych wspomnień na blogu i w publikacji. 















































                                                        Mój pradziadek Jakub Schienbein


                                          Janina Schienbein, córka Jakuba i Józefy (Korincic)




                                           Romuald Schienbein, syn Jakuba i Józefy (Korincic)


                                           Zbigniew Schienbein syn Jakuba i Józefy (Korincic)

                                                   Moja babcia Helena (Schienbein)Gruszczyńska
                                                    najmłodsza córka Jakuba i Józefy Korincic


Korincic

Nazwisko Korincic z „ptaszkiem” nad pierwszym „c”, to rodowe/panieńskie nazwisko matki mojej babci Heleny – Józefy Korincic, po mężu Schienbein. Józefa Korincic, była żoną Jakuba Schienbein. Babcia Helena była ich najmłodszym dzieckiem.
                       Maria ( z domu Dobosiewicz) Korincic/Kurynczyc

18 lutego 2018 r. - nowe informacje!

W tym miejscu, pod zdjęciem dokonuję  poprawki... Okazało się bowiem ponad wszelką wątpliwość, że na zdjęciu uwieczniona została nie mama mojej babci - Józefa Schienbein rodowe Korincic, ale babcia mojej babci - Maria Dobosiewicz po mężu Korincic/Kurynczyc. Jej mężem był Franciszek Korincic - Włoch.

Według słów babci, jej dziadek, a ojciec Józefy - Franciszek Korincic, „ Był rodowitym Włochem, który przyjechał do Galicji jako robotnik, w poszukiwaniu pracy.” Martin Pollack w książce pt. "Po Galicji.O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma" ,potwierdza obecność Włochów ( Italianów) w Galicji. Nazwisko ma według mnie słowackie brzmienie.


Nowe czasy zawitały do Hucułów w XIX wieku wraz z butynem — wyrębem całych lasów, dzięki któremu doliny górskich rzek zostały wyrwane z trwającej stulecia niedostępności.   Do wykonania tej pracy szlacheccy właściciele lasów ściągnęli obcych: Italianów i Granów, czyli Włochów i Słoweńców z Krainy i Dolnej Karyntii, ludzi, którzy potrafili sprawnie operować długimi piłami dwuręcznymi;
Hucułowie znali przedtem tylko siekierę.”

Franciszek ożenił się z Polką  - Marią. Wśród dzieci Marii i Franciszka Korincic, była moja prababcia Józefa, syn Franciszek i córka Maria. ( Imion pozostałego rodzeństwa nie znam, ale poszukiwania trwają). Jak informuje mnie rodzina, w Szczecinku mają dom wnuki Marii Korincic, mieszkał tam także jej brat Fanciszek Korincic. Kuzyn, Andrzej Ratajczak, którego babcia była z domu Korincic, obecnie meszka w Szczecinie.

          Młodzież ze Skolego. W tle góra Owidiusz. Piąty od lewej Zbigniew Schienbein.

                                          Skole przed wojną.

                                                 Zbigniew Schienbein (z prawej)z przyjaciółmi.
                                                 Skole, przed wojną.


WSPOMNIENIA MOJEJ BABCI HELUSI


Rodzina
Mój dziadek, Franciszek, ojciec mamy, pochodził z Włoch. W poszukiwaniu pracy przyjechał do Skolego i tu się z babcią Marią zapoznali. Rodzice ojca, Wilhelmine i Johann, byli z kolei Niemcami. Cała rodzina była niemiecka.[i] Tato, Jakub, ożenił się z moją mamą, Józefą i przeszedł na katolicyzm. Czuł się Polakiem i nas tak wychowywał. Byliśmy zwyczajną, polską rodziną. Byłam najmłodsza. Moje starsze rodzeństwo, to Janina, Zbigniew i Romuald.

Klimiec [ii]
Urodziłam się w 1928 roku w Klimcu, pod węgierską granicą. 30 km od granicy. Ojciec, Jakub Schienbein, był komendantem policji, pracował na posterunku przy granicy. Klimiec, to była wieś przy granicy węgierskiej. Ojciec był policjantem granatowej policji, ostatnia policja przedwojenna. Moje rodzeństwo, urodziło w Skole. Tam wcześniej rodzice mieszkali a potem ojca przeniesiono na służbę do Klimca. 



Jakub Schienbein, komendant granatowej policji w Skole.
Kuty [i] i Kosów[ii]

Potem znowu ojciec był przeniesiony spod granicy węgierskiej, aż pod rumuńską granicę do miasta Kuty. Tam poszłam do szkoły, do pierwszej klasy i drugiej. Rzeka, która przepływała przez Kuty nazywała się Czeremosz. Pół rzeki należało do Polski, drugie pół do Rumunii. Rzeka była znaczona takimi palami, były chorągiewki na nich. Huculi rumuńscy spławiali drzewo z lasów rzeką na tratwach, takich grubych, sosnowych. Nie było innej drogi, tylko rzekami spławiali. Długo tam nie byliśmy. Ojciec został przeniesiony na kolejny posterunek, do miasta Kosów. To była Kołomyja, powiat Stanisławów. Byliśmy jak Cyganie, przenosiliśmy się za ojcem z miejsca na miejsce. Ojciec miał bardzo odpowiedzialną pracę. Tyle było bandytów różnych, złodziei i morderców. To była już końcówka jego pracy. Przechodził na emeryturę. Pamiętam jak dzisiaj, w roku 1935, jak umarł Piłsudski, ojciec oparł się o futrynę w drzwiach kuchni i ręką uderzał i powtarzał: Koniec, koniec, przepadliśmy, wojna na włosku. My już nie istniejemy. Jak nasz Dziadek umrze, to koniec. I tak się stało. Wtedy mieszkaliśmy w Kosowie.

Skole [iii]1941 rok
Kiedy miałam 14 lat, znowu przyjechaliśmy do Skolego. Miasto Skole położone było w pięknej okolicy. Było to miasto letniskowe, położone w kotlinie otoczonej lasami i górami.  Najwyższa góra, nazywała się  Owidiusz. Ile miała wysokości, nie wiem. Byłam wtedy bardzo mała. Ale było tam naprawdę pięknie. Można było tę okolicę podziwiać. Miasto letniskowe, piękna okolica, kościoły i cerkwie. W naszym mieście było dużo ludności. Największy był procent Żydów[iv], byli Polacy i Ukraińcy. Były cerkwie, kościoły.
Ojciec wtedy zachorował. Zakończył pracę w policji i poszedł na emeryturę. I na emeryturze nie był długo. Został aresztowany przez NKWD[v] i wywieziony do Stryja, gdzie go zabito. Może uniknął by tego losu, gdyby nie wydarzenia sprzed lat, kiedy jeszcze pracował w policji. W broszurkach, gazetach, było zdjęcie, na którym był ojciec. Była to sprawa jednego zbrodniarza, który w 1935 roku, razem z drugim kompanem, kolegą, ukrywali się w górach, w jakiejś skale, uzbrojeni po zęby. Policja otoczyła ich, wrzuciła tam do tej jaskini granaty i ci zbrodniarze zginęli. Wtedy ojciec tam był na służbie. Zdjęcia trafiły do gazet i broszur. Matka jednego z bandytów, Ukrainka Cabanka zachowała zdjęcie policjantów i kiedy wkroczyli do naszego miasta Sowieci, poszła na NKWD i doniosła na ojca. Inni policjanci, jego koledzy, uciekli dawno za granicę, na Węgry[vi], do Anglii. Tylko ojciec został. I wtedy Sowieci ojca aresztowali. Było to w roku 1941, w czasie, gdy wojsko rosyjskie wycofywało się ze Skolego, bo nadchodzili Niemcy. Gdyby nie ta Ukrainka, co doniosła na niego, to może nic by nie było. Ojciec był już na emeryturze. Już w policji nie działał. Ojciec był człowiekiem bardzo dobrym i szanowanym. Wszyscy bardzo go żałowali. Nikomu nie robił krzywdy. Był granatowym, przedwojennym policjantem. Jak Sowieci do nas wkraczali widziałam, bo mieszkaliśmy zaraz przy drodze, tylko taki ogródek był i zaraz droga.
NKWD robiło obławę, aresztowano i wywieziono wtedy wiele osób, całą inteligencję, wojskowych, policjantów, sędziów, adwokatów. Straszne rzeczy się działy. Kiedy ojca aresztowali, to jakoś nad ranem było, moja siostra Janka, najstarsza, ojca bardzo pilnowała i chciała go jeszcze zobaczyć i pobiegła za tym samochodem i enkawudzista wyskoczył z bronią, skierował na nią i krzyknął : strielaju! Siostra się przestraszyła. Obok był dom i schody do piwnicy. Ona do tej piwnicy pobiegła, żeby się przed tymi Sowietami schować, wpadła do tej piwnicy, po schodach w dół, prosto na trupy pomordowanych Żydów, których było w naszym mieście bardzo dużo. Miała już osiemnaście lat i wszystko rozumiała. Ja jeszcze byłam mała. I Janka, tak się tym przeraziła, że dostała silnej nerwicy, na całe życie jej to zostało. Miała paraliż. Po prostu z tego strachu, jak wpadła na trupy. Dostała roztroju nerwowego, mało nie zwariowała. Wyszła na te schody i płakała strasznie. Bała się, że jak wyjdzie, to ją Sowieci zastrzelą, albo ją z ojcem zabiorą, ale jeszcze bardziej się bała zostać w tej piwnicy z trupami. W końcu jakość wyszła powolutku i wróciła do domu. Mama lekarzy wołała, tak było z nią źle. Sowieci, jak tu byli osiem miesięcy, aresztowali większość Polaków, a potem się musieli wycofać przed Niemcami. Ukraińcy bardzo z Niemcami współdziałali. Też ich było bardzo dużo. Niemcy ich przyjęli jako policję. To była taka tajna policja ukraińska i też mieli takie granatowe mundury, jak nasza policja przed wojną. Ale to było coś innego. Niemcy ich wzięli pod swój płaszcz, bo mieli w nich dobrych konfidentów, kapusiów. Wiedzieli, kto gdzie mieszka, kim jest. Było wielu Ukraińców miejscowych, którzy  donosili Niemcom. Wiedziałam, że jest wojna, ale byłam mała i nie bardzo rozumiałam, co to znaczy. Mama nam to wyjaśniła, ale nawet o tym nie myśleliśmy.
Sowieci wywieźli wszystkich aresztowanych, w tym mojego ojca, do miasta powiatowego Stryj[vii]. Sowieci wiedzieli, że już wojsko niemieckie wkracza, że muszą się wycofywać, a więzienia mieli załadowane. Część tych aresztowanych wywieźli za Stryj. Tam były takie rowy pokopane, gaszone palonym wapnem, nad tym dołem deski i na tych deskach ich stawiali i strzelali. Jeden zabity, drugi jeszcze żył…i do tego wapna wpadali. Wapno było po to, żeby się nie rozszerzała epidemia, czy zaraza z tych pomordowanych. Moja ciotka mieszkała w Stryju, i opowiadała nam, że kiedy tam tych wszystkich więźniów już wystrzelali, to się ziemia jeszcze dwa miesiące ruszała. Przysypali to wszystko ziemią, gruzem jakimś, ale i tak wszystko chodziło…Wielu tam raniono tylko i żywcem w tym dole byli zasypani. A w więzieniach, jak nie zdążyli ich za Stryjem wymordować, to wystrzelali wszystkich na miejscu.[viii] Jak potem drzwi tego więzienia i cele Niemcy otworzyli, to krew stała tam po kostki. To nie są bajki. Tak było. Potem już Niemcy musieli to sprzątać. Mama nie wiedziała, że tato nie żyje, dopiero na Koszelach jej powiedzieliśmy. Mama nie wiedziała, a ja wiedziałam. Mnie ksiądz powiedział, który mnie uczył religii. Mówił, że ojciec jest już u Boga, żeby nie rozpaczać, stało się.



[i] Kuty (ukr. Кути, orm. Կուտի) (także Kuty nad Czeremoszem) – osiedle typu miejskiego nad Czeremoszem, w górzystej okolicy na pograniczu Bukowiny. Od 1991 na Ukrainie, w obwodzie iwanofrankowskim, rejonie kosowskim. W okresie międzywojennym Kuty słynęły jako miejscowość wypoczynkowa i ośrodek lokalnego rzemiosła artystycznego (tkactwo, hafciarstwo, garncarstwo). Kuty stanowiły największe skupisko Ormian w Polsce. Żyli tu także Żydzi i Rusini, w okolicy Huculi. Podczas inwazji niemiecko-radzieckiej na Polskę w 1939 rząd polski przekroczył w Kutach granicę z Rumunią na rzece Czeremosz.


[ii] Kosów (ukr. Косiв), do 1945 Kosów Huculski – miasto na Ukrainie, w obwodzie iwanofrankiwskim, siedziba rejonu kosowskiego, do 1945 w Polsce, w województwie stanisławowskim, siedziba powiatu kosowskiego. Kosów leży nad rzeką Rybnicą.

[iii] Skole (ukr. Сколе) – miasto na Ukrainie i stolica rejonu skolskiego w obwodzie lwowskim. W mieście znajduje się muzeum odzieżowe oraz zakład budowlany. Nadanie praw miejskich w roku 1397. Do 1918  powiat stryjski w prowincji Galicja. Do 17 września 1939 województwo stanisławowskie. Prowadził tędy w XIII wieku szlak handlowy z Halicza  na Węgry, a do roku 1697 szlak handlowy z Węgier do Stryja. Stacja i linia kolejowa wybudowana pod koniec XIX wieku (linia Lwów –Stryj –Mukaczewo -Czop). Skole zamieszkiwali Polacy, Żydzi, Rusini i Niemcy. W okresie międzywojennym  miasto było siedzibą zniesionego powiatu skolskiego (przyłączonego do powiatu stryjskiego województwa stanisławowskiego. Do 17 września 1939 stanowiło garnizon macierzysty Batalionu KOP "Skole" Od września 1939 -1941 znalazło się pod okupacją sowiecką, a później od 1941 -1944 pod okupacją niemiecką. Dnia 5 września 1943 roku dokonano tu zbrodni na ludności cywilnej. W latach 1945 -1991 Skole znajdowało się w Ukraińskiej SRR.

[iv] Synagoga w Skolem, której data powstania nie jest znana, została zdewastowana przez Niemców po zajęciu przez nich miasta podczas agresji na Związek Radziecki. Obecnie mieści kino-teatr.

[v] NKWDLudowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR – centralny organ państwowy (ministerstwo) wchodzący w skład Rady Komisarzy Ludowych – rządu ZSRR,  istniejący pod tą nazwą w latach 1917 -1946. Nazwa „NKWD” stała się w potocznym rozumieniu synonimem wszelkich zbrodni dokonanych przez Sowietów. Komisariat był głównym narzędziem w rękach władz radzieckich, którym posłużono się do ogromnych represji wobec własnych obywateli i poza granicami byłego ZSRR a także masowych deportacji różnych narodowości, w tym Polaków. Organy NKWD były także wykonawcą zbrodni katyńskiej – mordu oficerów Wojska Polskiego w 1940, oraz rozstrzeliwań Polaków po wojnie i uwięzienia w byłych obozach koncentracyjnych, np. na Majdanku. Np. przez więzienie NKWD na Zamku w Lublinie  przeszło po wojnie do 1954 około 35 tys. Polaków, a 333 poniosło śmierć.

[vi] Tuż przed atakiem w 1939 roku na zapytanie strony niemieckiej o możliwość dokonania inwazji na Polskę z terytorium Węgier, premier Pál Teleki odparł: "Ze strony Węgier jest sprawą honoru narodowego nie brać udziału w jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciw Polsce". W depeszy wysłanej do Adolfa Hitlera z 24 lipca 1939 roku, Teleki argumentował, iż Węgry „nie mogą przedsięwziąć żadnej akcji militarnej przeciw Polsce ze względów moralnych". List ten wywołał wściekłość kanclerza Trzeciej Rzeszy. Ujawnione po wojnie fragmenty korespondencji dyplomatycznej dowodzą jednak, że Węgrzy przewidywali taki rozwój sytuacji już w początku roku 1939. W kwietniu 1939 szef węgierskiej dyplomacji Istvan Csaky w liście do posła Villaniego pisał: „nie jesteśmy skłonni brać udziału ani pośrednio, ani bezpośrednio w zbrojnej akcji prze­ciw Polsce. Przez «pośrednio» rozumiem tu, że odrzucimy każde żądanie, które prowadziłoby do umożliwienia transportu wojsk niemieckich pieszo, pojazdami mechanicznymi czy koleją przez węgierskie terytorium dla napaś­ci przeciw Polsce. Jeżeli Niemcy zagrożą użyciem siły, oświadczę katego­rycznie, że na oręż odpowiemy orężem." Premier Węgier w porozumieniu z regentem Miklosem Horthym  nakazał zaminowanie tuneli na trasie linii kolejowej i ich wysadzenie w powietrze w przypadku próby sforsowania siłą przez Niemców. Po kampanii wrześniowej Węgry przyjęły u siebie liczną grupę uchodźców i wojskowych z Polski. Mimo nacisków niemieckich rząd Horthyego do końca listopada 1940 zezwalał na oficjalne funkcjonowanie poselstwa polskiego w Budapeszcie i przyjmował posła polskiego Leona Orłowskiego. Z Węgier do Francji, przy czynnym udziale polskiego poselstwa i potajemnej aprobacie władz węgierskich ewakuowano do maja 1940 około 35 tysięcy żołnierzy Wojska Polskiego, oficjalnie internowanych we wrześniu 1939

[vii] Stryj (ukr. Стрий, węg. Sztrij) – dawne polskie wolne miasto królewskie, położone nad rzeką Stryj, dopływem Dniestru. Obecnie w obwodzie lwowskim na Ukrainie, centrum rejonu. W mieście znajduje się duży węzeł kolejowy, zakład produkcyjny materiałów budowlanych, przemysł maszynowy, drzewny, spożywczy. Najprawdopodobniej miasto wzięło swą nazwę od rzeki Stryj, która jest prawym dopływem Dniestru. W dwudziestoleciu międzywojennym siedziba powiatu (w województwie stanisławowskim).Wrzesień 1939 – pierwsza okupacja sowiecka. Masowe aresztowania Polaków podejrzewanych o działalność patriotyczną. 1940 -1941 – masowe deportacje mieszkańców na Syberię  i do Kazachstanu. 5 sierpnia 1944  – zdobycie miasta przez Armię Czerwoną i współdziałające z nią oddziały Armii Krajowej (Akcja Burza). W mieście znajduje się zbudowany z inicjatywy samorządowych władz ukraińskich pomnik Stepana Bandery.

[viii] Pod koniec czerwca enkawudziści wymordowali w Stryju więźniów w więzieniu przy ul. Trybunalskiej oraz w siedzibie NKWD. Według polskich świadków, zabijano więźniów, prowadząc ich rzekomo do łaźni. Tam byli mordowani narzędziami do uboju bydła lub strzałem w potylicę, a następnie ich ciała – często tylko ogłuszonych – wrzucano do dołów kloacznych na podwórzu lub do wykopu z wapnem. Razem z ciałami ofiar wrzucono do kanałów zapasy żywności. Z masakry ocaleli tylko niektórzy – ci, którym udało się wydostać z więzienia po ucieczce NKWD, lub zostali uratowani przez przybyłych z pomocą mieszkańców miasta. Ocalała m.in. grupa Polaków, którzy po ucieczce strażników wydostali się z celi na korytarz przez piec. Tam napotkali już grupę polskich kolejarzy spieszących z pomocą. Wśród znalezionych w siedzibie NKWD zwłok, wiele nosiło ślady bestialskiego okaleczenia. Liczba ofiar narodowości polskiej i ukraińskiej sięgała od stu do kilkuset. W nocy z 1 na 2 lipca 1941 wycofujący się z miasta sowieci rozstrzelali wielu więźniów więzienia w Stryju.
Jak ojca zabrali, to zostaliśmy sami z mamą. W Skole byli potem Niemcy, którzy nas zmuszali, żeby się podpisać volkslistę, bo ojciec był z niemieckiej rodziny, ale mama się nie zgodziła. Byliśmy zawsze jako rodzina polska. W tym czasie, jakby wszystkich nieszczęść było mało, przyszła wielka powódź. Głód był wielki. Wszystko woda zabrała. Nie mieliśmy co jeść. Moja mama łupiny z ziemniaków obierała i placki nam piekła. Żydzi umierali z głodu za Niemców, jedli trawę, zabrano im majątki. Policja ukraińka ich rozstrzeliwała do dołu z wapnem. Nie wiem czy w naszym mieście zostało choćby parę rodzin, które przetrwały. Ja miałam przyjaciółkę, Żydówkę Tuśkę, z którą chodziłam do hebrajskiej szkoły. Przed wojną wszyscy żyliśmy ze sobą w zgodzie: Żydzi[i], Ukraińcy, Polacy, Niemcy. Mieliśmy koleżanki i kolegów innych narodowości i wyznań. Ja chodziłam z nimi do synagogi, albo do cerkwi, oni przychodzili do naszego kościoła. Wojna wszystko zniszczyła.

Skole, rok 1944
Rok 1944 był straszny. Trwało mordowanie naszego miasta. W mieście był niemiecki szpital wojskowy. Trupy wozili samochodami dzień i noc. Bez nóg, bez rąk. I nie wiem, czy ktoś uwierzy, ale jak robili operacje, orkiestra niemiecka grała, okna były pootwierane i grała orkiestra głośno, żeby Polacy nie wiedzieli, że tak jest źle. Ludzie płakali, chociaż to byli Niemcy. Przez okna wyrzucali te ręce, nogi i głowy. To było coś strasznego. A my jako dzieci biegliśmy słuchać orkiestry, co nas to obchodziło, że szpital. A przez to, że był ten szpital, Sowieci zaczęli bombardować nasze miasto. Już w 1944 roku, to był lipiec, już mówili, że nas Niemcy będą wywozić, na Węgry. Niemcy budowali w tym czasie zapory w mieście, wycinali ogromne sosny, które miały nie wiem po ile lat i na takich hakach robili zapory. To była strasznie wysoka zapora. Taka na 35 metrów do góry, bo nadchodził front. Zapora miała ich chronić przed wojskiem sowieckim, zasłaniać żołnierzy w mieście. Trzy miesiące front był. Te zapory tak trzymały długo. Gdyby nie to, to by się nie utrzymali. Wojna. Bili się.  Po trzech miesiącach, to jedna strona miasta była doszczętnie zniszczona, w ruinie. W drugiej się jeszcze domy zachowały. I tak właśnie w lipcu 1944 roku, zaczęli nas wypędzać z domu. Nas biednych ludzi z domów powypędzali i poprowadzili szosą. Wojsko niemieckie i węgierskie[ii] na koniach, nas prowadziło a myśmy szli pieszo. Kto co miał, brał z domu. Ale ten, co miał wózek, wziął więcej, a kto nie miał, nic nie wziął. Kto miał gospodarkę, ten miał konia i jechał. Myśmy nic nie mieli. Co mogliśmy, to na plecach trzeba było nieść. Mama wzięła łyżek cztery, piątej dla siebie w pośpiechu nie wzięła. Tylko troszkę mąki i chleba. Co można było wziąć? Płaszcze jakieś na siebie i wszystko. Przyjechała żandarmeria i wygnała nas na szosę. I tak szliśmy pieszo. A tu już szykował się front. Kto był bliżej lasu, to uciekł do lasu, a kto był w środku miasta, tak jak my w centrum mieszkaliśmy, to szedł. Tyle było ludzi, całe miasto, ciągnęło się daleko, daleko. Szliśmy szosą, mijaliśmy wsie, my w dole, a w górze ukraińskie domki. Były puste i tam nas Niemcy zaganiali, mogliśmy tam odpocząć, coś zjeść i potem dalej trzeba było iść. Sowieci deptali im po nogach. A z daleka słychać było gwizd katiuszy. Z daleka taka czerwona łuna leci, a potem tylko wieli huk. Mama się modli, żeby chociaż nas doprowadziła. I mama mówi do mnie: Ale wiesz, Helusiu, będziesz widziała swoją wioskę, w której się urodziłaś, Klimiec. Ja siedzę wystraszona, mówię do mamy, że już mi wszystko obojętne. Tak siedzimy wystraszeni koło drogi i nagle z lasu  wypadają banderowcy[iii], Ukraińcy uzbrojeni po zęby i zaczynają zabierać naszych mężczyzn. Dużo bardzo młodych zabrali. Mama zaczęła strasznie płakać. Moi bracia byli kawalerami, młodzi chłopcy. Lecz jak to w życiu bywa, góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. Razem z banderowcami był nasz sąsiad Paweł, syn gajowego. Mieszkali przy torach kolejowych. Paweł chodził do szkoły z moim bratem Zbyszkiem.  I on przychodzi do nas, podaje rękę i mówi do mamy: Niech się pani nie martwi, ani Zbyszkowi, ani Mundkowi nic się nie stanie. Nikt was nie ukrzywdzi. Mojego ojca bardzo Ukraińcy cenili. Żyliśmy w zgodzie ze wszystkimi. Ja jeszcze dzisiaj, gdybym do swojego miasta wróciła, to by mnie znajomi na rękach nosili. Bracia moi, byli bardzo przestraszeni. I faktycznie ich zostawili. Innych wzięli chłopców i zabili w lesie. Moim braciom, Paweł uratował życie.

Na Węgrzech 1944
W końcu doszliśmy pod granicę węgierską i zobaczyłam Klimiec. Mama mówi, tutaj się urodziłaś. I pokazała mi taki dom. Tam policja była i tato tam służył. Twoja rodzinna wioska. Byłam bardzo młoda i nie mogłam zrozumieć, myślałam, że Madziarze, to rodowici Węgrzy, a to się okazało, że tam byli wszyscy i Rusini, i Żydzi i inne narodowości, tak jak u nas byli Polacy, Rusini ( Ukraińcy) i Żydzi. Ale jesteśmy na Węgrzech, przy granicy i znajoma mówi do mamy, żeby nie mówić, że jesteśmy Polakami, bo tutaj dużo Rusinów żyje, a oni Polaków bardzo nie lubią. I mama mówi do mnie: Helusia, dziecko, jak cię będą pytać, to udawaj, że nic nie wiesz, nie rozumiesz, bo nas tu powybijają. Umiałam mówić po rosyjsku i po ukraińsku, ale trudnij mi było wymówić słowa po ukraińsku. To był dla mnie trudny język. Wolałam rosyjski, było łatwiej wymawiać. I tak poszliśmy aż pod sam Budapeszt. Tam nas przydzielili. Mieliśmy blisko do miasta. Pracowaliśmy na wsi, pieniądze nam płacili, tam chodziliśmy na zakupy, było całkiem nieźle. Byliśmy tam do października, dopóki wojna znowu nas nie dogoniła. To było pół miasta ludzi. Trzeba im było dać domy, ulokować. Były tam wioski i gospodarstwa tak jak u nas, ale dużo bogatsze. Mieli winnice, byli bardzo zamożni. Naszą rodzinę wziął jeden gospodarz, Rusin, nazywał się Dziamka. Nas wszystkich wziął do pracy na polu. Matko Boska! Co ja zrobię? Nigdy pola na oczy nie widziałam, nie umiałam nic robić. Mieszkaliśmy w mieście. Mama z siostrą jeszcze coś pogrzebią, a ja? To był lipiec. Już ziemniaki były do kopania. Ja na oczy nie widziałam motyki. Jak byłam mała i na wieś mnie mama zabrała, to jak „coś” tam leżało na drodze, to ja nos zatykałam, uciekałam daleko, dookoła szłam. Pamiętam jak się mama ze mnie śmiała i mówiła: ty dziecko tak daleko nie odchodź, bo jeszcze nie raz w „to” wdepniesz. I wywróżyła mi. Tak było… Dziamkowie dali nam jeść, mieliśmy gdzie spać, ale trzeba było iść pracować, za darmo nam jeść nie będą dawać. Bracia mieli inne prace: wozić ziemniaki, czy płot naprawić, a my we trzy w pole. Dali nam motyki, takie ogromne, że takich w życiu nie widziałam. To były takie „dziabiaste” motyki, ogromne miały zęby, trzonki długie. Można sobie nimi było nogę uciąć. Nie wiem, co mam robić. Próbuję wbić tę motykę w ziemię, mama krzyczy : za blisko, do tyłu się cofnij… Ale jakoś w końcu się nauczyłam. Wieczorem, po pracy – miałam wtedy 15 lat, ale wyglądałam na straszą i byłam bardzo ładna, Węgrzy się za mną oglądali. Zaczepiali. A ja biedna się bałam i tylko maminej sukienki się trzymałam. Teraz to bym sobie dała radę, ale wtedy się bałam bardzo. Zawsze mówiłam do mamy, żeby mnie nie zostawiała, bo jak zostawi mnie, to ja się otruję. Jeden Węgier, bardzo bogaty, chciał się ze mną żenić. Bardzo przystojny. Żona mu umarła młodo, miał dziecko. Wszyscy mówili, że jestem bardzo podobna do jego żony. Był nauczycielem. Dziecko miało 9 miesięcy. Żona przy tym dziecku zmarła, niania chowała. Miałam 15 lat i nie chciałam za mąż wychodzić.
A tam na Węgrzech w budynkach nie było podłogi, nawet najlepsze kamienice nie miały. Było za to podłoga z gliny, wyglancowana, brązowa. Błyszczała i tańczyliśmy na tym! Wieczorami, w święta, wszyscy spotykali się na wieczornicach, bawili się, tańczyli, wódkę Palinkę pili i pyszne wino z winogron, stoły się uginały, wszystkim zastawione. A do tego placki kukurydziane i chleb napieczony. Węgry, była to kraina mlekiem i miodem płynąca. Bogaty kraj. Wieczorami, jaka to była piękna rzecz, o tym nie zapomnę, dokąd żyć będę. Już w jesieni, jak dojrzewały śliwki i jabłka, wszystkie owoce, spotykaliśmy się w sadach, które były pięknie oświetlone. Węgrzy nazywali te spotkania wieczorynką. Mieli takie wielkie kotły wojskowe do zupy, ogromne, tam wchodziły chyba po dwa worki różnych owoców. Robili wieczorynkę i smażyli powidła. Dziewczyny i chłopaki na zmianę to mieszali, żeby się nie przypaliło. Potem te przetwory sprzedawali. Były to wspaniałe konfitury. Pyszne. Z różnych owoców. Pracowaliśmy w tych sadach, trzeba było kroić te owoce, pestki wyciągać, wszystko, ale nie była to bardzo ciężka praca.
W październiku 1944 roku, biegnie do nas jeden człowiek i mówi, że Sowieci [iv]idą. O ja myślę, to cholerstwo idzie, dziegciem z daleka śmierdzące, znowu ich będziemy wąchać… I znowu wojna. Musiał to być październik, dobrze nie pamiętam, bo pod koniec listopada nas wywieźli. Niemcy się wycofywali. I jedna była straszna noc. Front. Wszyscy do piwnicy zeszliśmy. Byliśmy pod frontem, pod ostrzałami. Była może godzina dziesiąta w nocy, kiedy Sowieci wkroczyli na Węgry. Była tragedia. Myśleliśmy, że my już tej nocy nie przeżyjemy. Do piątej rano. Jedni wkraczali, a drugich wypychali. To było straszne. Jedynie dobrze, że nasz gospodarz Dziamka, miał bardzo mocną piwnicę, solidną, murowaną, nakrytą. Myśmy tam wszyscy siedzieli na kupie, tyle nas było, żeśmy się dusili prawie. Okien nie było. Tylko jakieś światełko. I tak przesiedzieliśmy do piątej rano. Wszyscy klęczeli, modlili się, mama na różańcu. Rano przestali się bić, ale zaczęło się co innego. Dziamkowie wyszli, na polu poklękali, cieszyli się, że Sowieci przyszli, witali ich… Nie wiedzieli, że ci wybawiciele, to nie tacy wspaniali. Mama mówi: pani Dziamkowa, niech się pani tak nie cieszy. Jeszcze zobaczycie, co to znaczy Sowieci. Ale nie słuchali. Zaczęło się. Sowieci, pierwsza rzecz do obory, wyciągnęli konie, krowy, świnie. Wojsko było głodne, z głodu ginęli. I to na środku, daleko nie szli, zabijali te zwierzęta z pistoletu i gospodarze nie mieli prawa nic powiedzieć. I dopiero wtedy Dziamkowie przejrzeli na oczy. Myśleli, że to wybawiciele, a oni nie patrzyli na nic, tylko grabili. Wszystkie zapasy pozabierali, popakowali na samochody i powieźli.

Bolechów[v] 1944
I potem mama mówi, że jak Sowieci wkroczyli, to nas może do domu oddadzą. I przyjechały samochody, urząd repatriantów. I mają nas z powrotem zabierać do Polski. Już nas po kolei ładują na samochody. Jedni płaczą, my się cieszymy. Wracamy do domu. A tam nie było po co jechać do domu. Taka była straszna sprawa. Mieliśmy dokumenty, kenkarty, wszystko, że my jesteśmy Polacy, a tu się w tym NKWD coś pomyliło i zamiast nas zawieźć do Skolego do domu, to oni nas zawieźli do więzienia do Bolechowa. To szczęście wielkie, że tam był kolega mojego brata komendantem, bo nie wiem, co by było. Mama się pyta, gdzie wy nas wieziecie? A oni jej mówią, że do więzienia, bo wy jesteście bandyci, UPA! Mamy was zawieźć na śledztwo do Bolechowa. Mama mówi, przecież to tak daleko, my mieszkamy w Skole, co wy robicie? Mijaliśmy nasz dom. Domu już nie było, tylko dziura po bombie, inne budynki stały. Myśmy przy szosie mieszkali. Mama patrzy, dom nasz rozbity, bomba uderzyła, bili się tyle czasu. My płaczemy, oni nic, wiozą nas do więzienia. To nie byliśmy tylko my, wieźli parę samochodów, całe więzienie nami zapchali. A w tym więzieniu to siedzieli faktycznie z UPA, bandyci i złodzieje. I nas tam zapchali. Braci do celi z mężczyznami, nas do kobiet. A tam leżały takie brudne, cuchnące Ukrainki. Staliśmy tak w tej celi. Jeść nam dali kromkę razowego chleba. Zabrali nam, co wzięliśmy ze sobą. Worek orzechów włoskich, dużo smalcu, dużo rzeczy i nam to wszystko zabrali. Dali to do depozytu.
Tydzień czasu nas trzymali. Codziennie nas brali na przesłuchania. Siedziało takich sześciu z NKWD nachmurzonych. Wszystko mieli, dokumenty. Jacy my Ukraińcy? Ale przesłuchiwali. Sowieci się UPA bali. Ukraińcy z Niemcami szli, więc jako Sowieci wkroczyli, to musieli wszystko wiedzieć. A w naszym mieście bardzo dużo było Ukraińców. Siostra siedzi, płacze, mówi, że nie pójdzie, że się boi tych Sowietów. A ja już się później nie bałam. Mówiłam, co chciałam i oni nawet lubili jak przychodziłam. Mówili zawsze: nasza krasiwa barisznia! Ja rozmawiałam po rosyjsku, Janka lepiej umiała, ale ja też dawałam radę. Jak nas na te przesłuchania prowadzili, to nas zobaczył jeden chłopak, kolega brata i nas stamtąd wyciągnął. Był tam strażnikiem.
I w końcu nas wypuścili. Moja bluzka i bluzka siostry, to dosłownie sama szła po ziemi…takie były potworne wszy w tym więzieniu. Wszystkie nasze rzeczy ten chłopak palił na ognisku. Jego matka dała nam inne ubrania. Włosy miałyśmy obie z siostrą piękne, długie, i czyściłyśmy je naftą, gorącą wodą, mydłem szarym. Wszy były ogromne. Mogliśmy się w końcu wykąpać. Nigdy nie zapomnę tego kolegi. Pomógł nam i jego rodzina także. Mama jeszcze próbowała odzyskać te rzeczy, które nam zabrali, poszła prosić do więzienia, żeby nam oddali, ale nie udało się. Wszystko przepadło. Cieszyliśmy się, że jesteśmy na wolności i zdrowi.

Skole, zima 1944/45 rok
I wróciliśmy w końcu do naszego miasta Skole, a tam nie było na co patrzeć. Wszędzie gruzy, blachy, wszystko spalone. A w domach, co ocalały, mieszkali Sowieci. Wojsko kwaterowało. I dali nas do nich. W jednej izbie mieszkaliśmy z oficerami. Jeden Rosjanin pięknie śpiewał. I on się we mnie zakochał. Bardzo był przystojny ten oficer. Stracił żonę i dziecko. Opowiadał nam. Pięknie śpiewał i grał na gitarze. Jak odjeżdżałam, to płakał, jak dziecko małe. A moja siostra straszne ich nie lubiła, a oni sobie z niej żartowali. Jeden oficer pierzyną ją nakrywał i mówił do niej: ty czorcico! A ona ich wyzywała, krzyczała brzydko na nich. A oni się stale z nią droczyli. A Janka się strasznie Sowietów bała. Mieszkaliśmy tam z nimi przez zimę i w końcu przyszły papiery, że jesteśmy repatriantami i ewakuacja. Do wagonów nas wsadzili i zapewniali, że na  tych ziemiach odzyskanych wszystko cośmy stracili, to odzyskamy.

Przesiedlenia 1945 rok
I tak trzy tygodnie jechaliśmy w tych wagonach. A tu zimno, mróz, śnieg. Był styczeń 1945 roku. Do Ruskiej Rawy nas przywieźli, tam stoimy. I tam właśnie wielki szok przeżyłam. Wysiedliśmy na stacji z garnkami, szliśmy po wodę i jedzenie, Czerwony Krzyż repatriantom dawał. Na piecyku gotowaliśmy w wagonie. I za stacją zaraz był las a za nim całe pole z szubienicami, na których wisieli ludzie. Brat mi nie kazał tam patrzeć, ale sam poszedł sprawdzić, czy nie wisi tam ktoś znajomy. Bardzo dużo było tam powieszonych. Szubienice były porobione i te ciała się na tym wietrze się kiwały. I Zbyszek poszedł. Ja wracałam do wagonu z menażki z jedzeniem i z tego wszystkiego się pośliznęłam, wylałam wszystko. Mama się pyta, co się stało? A ja jej mówię, że cały plac w szubienicach, że ludzie wiszą i Zbyszek poszedł patrzeć. Mama się zdenerwowała, po co poszedł, złościła się. Ale wrócił zaraz i mówi: nawet nie wiesz mamo, kto tam wisi. Nasz Paweł. Ten sam, który braci wtedy w drodze na Węgry, na śmierć nie wziął. Tak właśnie skończył, powieszony.
Z Rawy Ruskiej pociąg pojechał do Bełżca. Do naszego pociągu były wagony doczepione, ludzie z wiosek jechali, mieli konie, owce, krowy wieźli. I nagle z lasu rabusie wyszli i dawaj wyciągać z tych wagonów zwierzęta. Płacz, krzyk w pociągu. Jeden staruszek wyszedł i krzyczy: co robicie, to tyle naszego, co mamy, my biedni repatrianci! I drugi z krzykiem wyleciał i lamentuje: gdzie są te pany, co kradły barany! A te „pany” już w lesie dawno…Zaraz policja przyszła kolejowa. Wszyscy krzyczą. Gdzie nas wywieźli. Jak tak można rabować ludzi! Ale nic nie mogli zrobić. Na stacji w Bełżu pociąg się zatrzymał. Przyjechali po nas chłopi wozami i saniami. Dużo osób z naszego miasta pojechało do Tomaszowa Lub., a dla nas już nie było miejsca. Patrzymy na tych chłopów powożących saniami. Wszystko takie biedne, słoma wystaje z tych sań, konie mizerne. Bieda straszna. Ale co było robić. Wsiedliśmy na te sanie i tak trafiliśmy na Koszele. Było to dokładnie 28 stycznia 1945 roku.

 Koszele[vi] 1945 rok
Zima była siarczysta, śnieg po kolana. W lesie jeszcze partyzantka operowała. Las był dokoła, w dole rzeczka płynęła. Trochę było strasznie na początku, ale potem przywykliśmy. Wysiadamy, patrzymy, a tam domek maleńki, jedna izba z klepiskiem, wszystko poobdzierane, kuchnia rozwalona, zimno. Mama siadła i płacze. Nie ma stołu, ani stołka, stodoła pusta, rumowisko. Mieliśmy ze sobą tylko jeden kufer, piękny, mocny, mama w nim posag dostała, jak wychodziła za mąż. Poza tym nic nie mieliśmy. Byliśmy głodni, bosi, zmęczeni. Ale jest chociaż dach nad głową. Ludzie z wioski nie zostawili nas bez pomocy. Zaraz na drugi dzień, wszedł do domu mężczyzna, przystojny, wysoki, w oficerkach. Przyniósł nam mleko w kance, chleb, pierogi. Mama mu dziękuje, a on za mną zagląda. Na drugi dzień znowu przyszedł. Ziemniaki przywiózł, olej, mąkę, kaszę, dużo innych rzeczy i za mną wciąż patrzył. Niedługo potem został moim mężem. 17 czerwca 1945 roku wyszłam za mąż za Tadeusza i tutaj zostałam. Moja mama razem z siostrą i braćmi wyjechali na Zachód i zamieszkali w Szczecinku.





 


[i] W mieście powiatowym Stryj w 1942 – utworzenie przez hitlerowców getta w którym uwięziono ok. 15 tys. Żydów z miasta i okolicy. 1943 – likwidacja getta przez hitlerowców i ukraińskie oddziały pomocnicze. Zamordowano wówczas na miejscu lub wywieziono na miejsce kaźni w pobliskim Hołbutowie lub do obozu zagłady w Bełżcu wszystkich Żydów.

[ii] W czasie II wojny światowej Węgry walczyły u boku III Rzeszy przeciwko ZSRR. W czerwcu 1941 Węgry zaangażowały się w wojnę z ZSRR po stronie Niemiec. W 1944  kiedy stało się już jasne, że Niemcy przegrają wojnę, Horthy zaczął negocjować odrębny traktat pokojowy z aliantami.

[iii] Rada Miejska Skole nadała honorowe obywatelstwo miasta Skole Stepanowi Banderze. Utworzona przez Stepana Banderę frakcja OUN-B ponosi odpowiedzialność za zorganizowane ludobójstwo polskiej ludności cywilnej na Wołyniu  i Małopolsce Wschodniej.

[iv] Gdy nastąpiło wejście Armii Czerwonej na terytorium Węgier (październik 1944) Horthy próbował za pośrednictwem przywódcy komunistów jugosłowiańskich, Josipa Broz Tito, poddać Rosjanom wojsko węgierskie na froncie. Niemcy, którzy od dawna obserwowali te próby, aresztowali go (po uprzednim porwaniu jego syna przez komando pod dowództwem Otto Korzennego – Operacja Mickey Mouse) i wywieźli w głąb Rzeszy. Rządy na Węgrzech formalnie objął przywódca strzałokrzyżowców, Ferenc Szálasi, w pełni podporządkowany Rzeszy.

[v] Bolechów (ukr. Болехів) – miasto na Ukrainie  w obwodzie iwanofrankiwskim do 1945 w Polsce, w województwie stanisławowskim  w powiecie dolińskim, siedziba gminy Bolechów. 6 sierpnia 1944 miasto zostało zajęte przez wojska radzieckie.

[vi] Koszele – część wsi Rybnica w Polsce położona w województwie lubelskim, w powiecie tomaszowskim, w gminie Susiec. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa zamojskiego.




[i] W mieście Skole, znajdowały się także kolonie niemieckie Annaberg, Felizienthal i Karlsdorf. 

[ii] Klimiec (ukr. Климець) – wieś na Ukrainie w rejonie skolskim obwodu lwowskiego. Wieś liczy 342 mieszkańców.Za II Rzeczypospolitej do 1934 samodzielna gmina jednostkowa, następnie należała do zbiorowej wiejskiej gminy Tucholka.  Początkowo w powiecie skolskim  a od 1932 w powiecie stryjskim w woj. stanisławowskim. Po wojnie wieś weszła w struktury administracyjne Związku Radzieckiego.




Wspomnienia, które znajdują się poniżej, napisałam w 1997 roku, kiedy jeszcze niewiele wiedziałam o życiu babci Helusi i jej wojennych losach. Dzisiaj wiem znacznie więcej, lecz ten zapis dyktowało serce i emocje tamtych dni, dlatego jest mi bardzo bliski. Wyszperałam w swoim osobistym archiwum sprzed lat.












2 komentarze:

  1. Droga Pani Moniko! Dzisiaj /14 maja 2015/ przeczytałam o życiu Pani Babci, Heleny Schienbein-Gruszczyńskiej.Jej tragiczna wojenna historia dotyczy w niektórych momentach mojej rodziny.Mieszkali w Demni ,przeżyli głód i dwie okupacje i również byli u Braci Węgrów /których wspominali z ogromną wdzięcznością/ i trudy repatriacji na ziemie zachodnie.To bardzo piękne i cenne co Pani robi dla historii rodzin kresowych. Bezpośredni zapis relacji z ust Pani Babci o Skolem dał mi wyobrażenie jak tam było,wielu rzeczy nie wiedziałam.Dziękuję za wszystko i podziwiam trud i talent pisarski.Nasze rodziny znały się co widać na przedwojennych fotografiach.Byłam jeden dzień w Skolem w sierpniu 2002 roku.Moja śp.Mama już nie żyła.To piękne miejsce i cudowna rzeka Opór.Czytałam "Kresową Atlantydę" St.Nicieji i teraz Pani teksty, Pani Moniko.Jestem bardzo wzruszona i te przeżycia zawdzięczam Pani. Serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów. Krystyna Piątek rocznik 1945.

    OdpowiedzUsuń
  2. https://gelsendorf.jimdo.com/

    OdpowiedzUsuń