Gruszczyńscy




Gruszczyńscy herbu Poraj ( Róża, Czarna Róża ) – wywodzą się z Gruszczyc w Sieradzkiem. Gdy Wielkopolska została podzielona wzdłuż rzeki Prosny między Prusy a Królestwo Polskie w 1815 roku,  tereny na których mieszkali Gruszczyńscy, znalazły się w Królestwie Pruskim. Wielu z nich  opuściło ziemię przodków i osiedliło na terenach należących wówczas do Rosji.







Aktualizacja: Styczeń 2014 rok.

Dzięki uprzejmości Pana Wojciecha Włodarczyka, otrzymałam niedawno dokumenty i informacje dotyczące Gruszczyńskich. Nie są to jeszcze wiadomości dokładnie sprawdzone, lecz wiele wskazuje na to, że dotyczą mojej gałęzi rodzinnej:

Akty zgonu z rzymskokatolickiej parafii woj. lubelskiego.

Akt zgonu Nr 242 z 12 listopada 1863 r : Zabity został Maciej Gruszczyński, lat 40, młynarz urodzony w 1825 roku w domu "zarobnika" w folwarku Pałecznica pod Lubartowem, syn Piotra Gruszczyńskiego ( ur. ok. 1793 r.) i Teresy z Cieniuchów, zamieszkały w Ciotuszy. Ok. 1853 roku, jako wdowiec i z zawodu cieśla, ożenił się powtórnie z Magdaleną Turską. Miał z nią syna Antoniego ur. 1861r. Był wówczas Maciej oficjalistą zamieszkałym w Ciotuszy. Potem został młynarzem.

 Data 1861 zgadza się z wcześniej przeze mnie ustaloną datą urodzenia mojego prapradziadka Antoniego Gruszczyńskiego, ojca Adama Gruszczyńskiego, dziadka Tadeusza Gruszczyńskiego.

W ten sposób moja  gałąź Gruszczyńskich  " po kądzieli" wygląda tak:

1. Piotr Gruszczyński ( ur. ok. 1793) i Teresa z Cieniuchów
2. Maciej Gruszczyński ( ur. 1825  - zabity podczas powstania styczniowego 12 listopada 1863)
3. Antoni Gruszczyński ( ur. 1861 - 28 marca 1907 r.) i Maria? po Antonim Gruszczyńska, po jego śmierci powtórnie wyszła za mąż za Turskiego.
4. Adam Gruszczyński ( ur. 13 października 1892 r. - zm. 22 maja 1961 r.)
5. Tadeusz Gruszczyński ( ur. 13 grudnia 1924 r. - zm. 15 kwietnia 1984 r.)
6. Alina Gruszczyńska - córka Tadeusza
7. Monika Rebizant - Siwiło - wnuczka Tadeusza



                                            Maciej Gruszczyński ur. 1825 r.

                                           
                                            Maciej Gruszczyński zm. 1863 r.


                                            Antoni Gruszczyński ur. 1861


Cmentarz w Tomaszowie Lubelskim



Stanisława Gruszczyńska - córka Antoniego ( cmentarz w Tomaszowie Lubelskim)

Bolesław Gruszczyński przy grobach dziadka Antoniego Gruszczyńskiego i jego córki Stanisławy na cmentarzu w Tomaszowie Lub. ( fot. z 20 lipca 2015)


                                             Adam Gruszczyński ur. 1892


Informacje zamieszczone w roku 2013:




Najstarszym przodkiem po kądzieli, do którego dotarłam, jest GRUSZCZYŃSKI ANTONI, mój prapradziadek,który urodził się w 1861 roku, zm. 28 marca 1907 r., jest pochowany na starym cmentarzu w Tomaszowie Lubelskim, obok pochowana jest jego córka Stanisława Gruszczyńska, zm 10 IV 1907 r. w wieku 3 lat( błąd na tablicy nagrobnej - bo zmarła zaraz po ojcu, który - jak przekazuje rodzina - dla niej właśnie szedł z Rybnicy do Tomaszowa po lekarstwa, przeziębił się, zachorował na płuca i umarł w wieku 46 lat. Dokumenty znajdują się w starym kościele w Tomaszowie.)
 Po śmierci męża Antoniego, żona  Maria z Kozyrów wyszła powtórnie za mąż, za Turskiego (stryja Heleny Turskiej, żony Jana Gruszczyńskiego.), miała z drugiego małżeństwa córkę. Córka z domu Turska, po mężu Dudzicz. Małżeństwo Dudziczów miało 4 dzieci: Czesława, Kazimierza, Jana, Stanisława.

Dzieci Marianny z Kozyra i Antoniego:

Stanisława – córka zmarła w dzieciństwie, pochowana obok ojca Antoniego na starym cmentarzu w Tomaszowie.

Antonina po mężu Tulej

Józef – wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Zaprosił do siebie brata Adama, który nie dotarł na miejsce, bo przed wyjazdem umarł.

ADAM ( mój pradziadek po kądzieli) ur. 13 października 1892 r. w Rybnicy,
zmarł 22. 05. 1961 r.



                                                    Mój pradziadek, Adam Gruszczyński



ADAM GRUSZCZYŃSKI - MÓJ PRADZIADEK PO KĄDZIELI – ur. 13 października 1892 r. w Rybnicy, zmarł 22. 05. 1961 r. w Rybnicy. Pochowany na cmentarzu w Suścu razem z żoną Julianną z Mielniczków. Adam jest wspominany, jako bardzo dobry człowiek. Najbardziej, ze wszystkich swoich synowych, lubił moją babcię, Helusię. Jak umierał, tylko ją chciał widzieć i z nią tylko rozmawiał. Pomagał innym ludziom, zawsze był pomocny i bardzo zdolny. Umiał wszystko zrobić, był kowalem i stolarzem. Sąsiadka, Bronisława Babiarz, po mężu Rebizant, wspomina go jak najlepiej. Adam zrobił trumnę dla jej męża, którego zabili Niemcy w czasie wojny i pomagał przy pochówku, za co groziła surowa kara. Był bardzo pracowitym człowiekiem.


                                              

                                                         Moja prababka, Julianna Gruszczyńska

                                                ( fot. ze zbiorów syna Julianny i Adama - Bolesława Gruszczyńskiego)


Cmentarz w Suścu
Cmentarz w Suścu : Józef Mielniczek - ojciec Julianny, Antoś Gruszczyński - synek Julianny i Adama ( braciszek mojego dziadka Tadeusza)


O Juliannie Gruszczyńskiej wspomina w rozmowie z dnia 19 maja 2014 roku, 
Pan Tadeusz Kopeć
Poniżej wywiad, za który Panu Tadeuszowi serdecznie dziękuję.




Opowiada pan Tadeusz Kopeć „Bratek”, żołnierz Armii Krajowej oddziału „Polakowskiego”

Nagranie z dnia 19 maja 2014 roku

- Proszę opowiedzieć o swojej partyzantce.
- O, dużo by opowiadać…
- Bardzo chętnie posłucham. U kogo był Pan w oddziale, pod czyim dowództwem?
- Komendantem placówki był „Polakowski” Marian Warda.
- To tak, jak mojego dziadka. Pamięta go Pan? Tadeusz Gruszczyński z Rybnicy
- Tak, Gruszczyńscy młyn mieli na Rybnicy, a Pardusy mieli młyn na Skwarkach, jak to jezioro jest, Morskie Oko.
- Mój dziadek był u Pardusów, ale głównie pod „Polakowskim”, miał pseudonim „Kapral”
- Ale „Polakowski” był razem w oddziale bojowym na Kościółku, bo to jeszcze mieliśmy dokoła zaprzysiężonych ludzi, jak trzeba było, tośmy ich wołali do pomocy. Na tartaki na przykład, dwa razy w Suścu była akcja na tartak, w Długim Kącie, mosty były wówczas wysadzane, zrywanie linii kolejowych, wywrotki transportów, minowaliśmy przed lokomotywą, dawaliśmy dwa wagony złomu jakiegoś, kamieni, na minę jak pociąg najechał, to się lokomotywa przewróciła, zależy jak pociąg jechał, z jaką szybkością i wtedy Niemcy mieli z taką lokomotywą kłopot, bo żeby ją uruchomić znowu, to nieraz trwało ze dwie doby i wtedy przerwa była w dostawie. A oni drzewo wozili z lasów naszych, różne produkty, cukier. Jak wiedzieliśmy, że Idze taki towar, to akcja była zbiorowa w każdym razie wysadzaliśmy, ludność raz cukru nabrała. Była taka akcja między Krasnobrodem a Józefowem, wywróciła się lokomotywa, cukier się wysypał, ludzie brali i nawet woda była w rowie słodka, kto mógł, to brał na plecy i zabierał.
- A ja słyszałam, że ten cukier potem zawieźli partyzanci na Kościółek, to prawda? Bo podobno ludzie tylko trochę wzięli tego, a resztę partyzanci na Kościółku schowali.
- A nie, to chyba nie tak było…Myśmy na Kościółku to mieli oddział … Pani tam była na Kościółku?
- Wiele razy, właściwie ciągle tam chodzę…
- A nie spotkałem wtedy! ( śmiech)
- No tak, wtedy to mnie jeszcze na tym świecie nie było…
- Na Kościółku to było nasze mieszkanie, i magazyn spożywczy tam był …
- A jednak był jakiś magazyn na Kościółku…
- A był, był…A drugi był bunkier z bronią. Tam nie wszyscy mieli dostęp. Ja pamiętam, mój brat „Ligota” był komendantem, on formował oddział do jakiegoś boju z ludzi ze wsi, organizował to…
- Bo Pan miał brata?
- Tak. „Ligota” i „Podbipięta”.
- To dwa pseudonimy jednego człowieka, czy dwóch ludzi ?
- Dwóch. „Podbipięta” to Tadeusz Kopeć a „Ligota” Witold Kopeć… Bo dwóch było Tadeuszów Kopeć, „Podbipieta” i ja, pseudonim „Bratek”, ale ja miałem pseudonim nie z kwiatka, tylko jako „brat”, bo to byli moi stryjeczni. Ja przyszedłem do nich do oddziału, bo byłem ścigany i dołączyłem do brata stryjecznego do oddziału. Mamusia moja podjechała tam do Suśca na spotkanie i mówią jej, niech przyjdzie, jak ma się ukrywać to lepiej z nami, bo ja się kryłem, bo ja uciekłem z takiej grupy, co do Niemiec już jechała, wysyłali już, a ja sam wracałem z Kowna, wojna była w 1939 roku, weszły wojska ruskie i musieliśmy stamtąd uciekać…
- To Pan urodził się na Kresach?
- Urodziłem się koło Zamościa.
- Jak się wojna zaczęła, to ile Pan miał lat?
- Jak się zaczęła wojna, to miałem 18 lat.
- I do wojska Pan poszedł?
- Nie, do partyzantki. W wojsku nie byłem czynnym, bo to trzeba było 21 lat mieć. I do partyzantki i tam się zaczęło dopiero działanie. A, to trzeba by opowiadać od początku…
- Tam na Kościółku jak patrzyłam, jest kamień ustawiony i na nim pisze major „Drugak”, kim był?
- Był dowódcą ogólnym obwodu, Wilhelm Szczepankiewicz, „Drugak” to był pseudonim , był całym komendantem obwodu, był w Tomaszowie z żoną i synem jeszcze, później musiał uciekać i tam u nas miał taki mały bunkier…a raczej namiot, budyneczek taki, miał tam urzędowanie, nawet żona tam była dwa dni, na wakacjach …( śmiech)
- To niezapomniane wakacje były… „Drugak”, „Polakowski”, znam te pseudonimy z książek i ze wspomnień różnych, dziadek mi tego nie opowiadał, za szybko umarł, miałam wtedy 9 lat.
- To od Gruszczyńskich?
- Tak. Tadeusz Gruszczyński. Miał starszych braci Jana i Stanisława, młodszego Józefa…
- Tam było trzech braci zdaje się u Gruszczyńskich. Mój dziadek miał w 1939 roku 15 lat, rocznik 1924, w 1942 już prawie 18 lat…Ale wy wszyscy byliście wtedy bardzo młodzi…
- Tak, tak…No Pani Gruszczyńska to nam bardzo pomogła, jak była obława. Trzy dywizje Niemcy ściągnęli na lasy i okrążyli wszystko, między Skwarkami ( Suścem) a Gruszczyńską Rybnicą, tam była w ogóle taka linia, dalej jeszcze szła. Niemcy tam mieli swoje bunkry i wartownie, nie widać było tego, bo tam ziemia nasypana była, tylko takie otwory długie do strzelania i tam Niemcy siedzieli i dużo ludzi tam nabili, ludzie uciekali, była też ruska partyzantka, Miszka Tatar… A myśmy z nimi kontakt mieli. Miszka Tatar był dowódcą, ale miał takiego jednego oficera wyższego, ruskiego, co on był takim jego politrukiem, prawą ręką. Miszka Tatar to był silny chłop, młody, ja ich odwiedzałem nie raz…
- To widział Pan Miszkę Tatara. Jak wyglądał?
- A jakże, widziałem! Wysoki, zbudowany.
- Różnie się o nim mówi… Porządny był z niego partyzant, walczył?
- Walczył, walczył… Wiadomo, takie były czasy, że w każdym oddziale się zdarzali i tacy, co napadali, ukraść trzeba było czasem, my też musieliśmy zabić jakiegoś jelenia, jakąś kuropatwę, żeby jakoś przeżyć.
- A jak było z tą moją prababcią Gruszczyńską ? Bo wiem, że u Gruszczyńskich był sztab partyzancki…
- A tak, na Rybnicy tak i mieli taki bunkierek, jak była obława to się tam chowali, wszyscy się nie mogli zmieścić, „Drugak” wiem, że tam był , podczas tej wielkiej obławy naszych oddziałów. Trzy dywizje były Niemców dokoła, później front jeszcze był aż w Rawie Ruskiej… Jakie tam jeszcze były miejscowości?
- Narol
- Narol to nie  kolejowy. Jak kolej to był Susiec, Maziły, Bełżec a pomiędzy Rawą Ruską a Bełżcem to było jeszcze Hrebenne i tam granica ruska, to już było wtedy po stronie ruskiej. Później, po wyzwoleniu to było połączenie kolejowe, myśmy tam robili robotę czasami, jak trzeba było wykoleić skład. Ta obława to była właśnie… Obóz żydowski tam był…
- Na Kościólku?
- Nie w ogóle w lasach się ukrywali, to biedne było, z tobołkami, do Bełżca ich Niemcy wozili, oni uciekali z transportów albo z różnych miejscowości, ale oni już tacy byli umęczeni, niektórzy nie chcieli uciekać. I tak w lasach siedzieli i Miszka Tatar miał tam swoich a myśmy na ubezpieczeniu siedzieli. W Bełżcu, mój brat stryjeczny „Ligota” a Tadek „Podbipięta” to był dyżurnym w Suścu. Byliśmy w Bełżcu na osłonie, wiedzieliśmy czy jakieś wojsko idzie. Moja siostra stryjeczna mieszkała w Suścu. Stryjenka to matka jej, Witka „Ligoty i Tadka „Podbipięty”.
- Czyli „Ligota” i „Podbipięta”, obaj tak jak Pan – Kopeć,  to byli Pana bracia stryjeczni?
- Tak. Bo brat rodzony Czesław był w Ruskich Piaskach.
- Nie był z Panem w  partyzantce? Bo duża zbieżność nazwisk w książkach i dokumentach i czasem trudno rozróżnić, jakie to rodzinne powiązania, czy krewny czy tylko nazwisko to samo. „Ligota” często się w dokumentach pojawia.
- Było trzech o nazwisku Kopeć. Dwóch Tadeuszów i Witold.
- A na tym Kościółkum, jak to jeszcze wyglądało, niech mi Pan opowie?
- No, była taka skrytka, klapa na górze, to się zamykało  i nie widać było. W zimie chodziliśmy jednym śladem, wystawialiśmy warty zawsze, przed wschodem słońca najczęściej, jedni spali a drudzy szli pilnować. A raz, jeszcze się dobrze nie rozwidniło, zamarznięty był śnieg a tu taki odgłos, jakby ktoś szedł, myślę, pewnie obława. Miałem rkm, biorę i słucham, dalej odgłos idzie, a to się okazało, że dzik idzie po tym śniegu zamarzniętym. Patrzę, już spokojny, nie strzelałem, bo po co, przeszedł obok mnie, popatrzył. Po co było strzelać? Huk słychać. Popatrzył się… Śmieszne to było… I poszedł w dół, przez Tanew przeszedł.
- A już po wyzwoleniu, jak rozpuścili Armię Krajową, to później „Burta” zaczął tam bywać? Na Kościółku?  
- No tak, on stworzył potem organizację bojową i dalej szedł, już się nie słuchał, działał na własną rękę. Znałem go też osobiście, bo kontakt miał z nami. Byłam w Suścu, jak było odsłonięcie pomnika w Nowinach. Na zboczu wzgórza ten pomnik jest. Była Pani tam?
- Jeszcze nie byłam, ale na pewno postaram się nadrobić. Tam w Nowinach jest szkoła z której go zastrzelili, jak UB robiło zasadzkę, ale mieszkał na Koszelach wcześniej razem z żoną i córeczką, Leonowiczowie byli sąsiadami moich dziadków, kiedy jeszcze mieszkali na Koszelach. A potem dopiero na Rybnicy mieszkali u Gruszczyńskich .Na Koszelach był taki domek, gdzie moja babci jako repatriantka, ze swoją rodziną mieszkała, tam dziadka poznała, pobrali się i tam właśnie Leonowiczów poznała.
- Mój ojciec był kolejarzem, patriotą był, Polakiem i katolikiem dobrym, mamusia tak samo…Ja miałem być księdzem. Mamusia bardzo chciała, żebym poszedł na księdza i ja byłem dwa lata u Bernardynów w Radecznicy, ale tam mi się nie bardzo podobało, klauzura surowa i pojechałem do Lublina do gimnazjum biskupiego, ale mówię – mamusiu, ja nie będę chodził, ja ci przyrzekam, że od kościoła nie odstąpię, ona pobożna była bardzo. Ale to druga mama, nie pierwsza, miałem trzy lata, jak mi mamusia umarła i obiecałem tej drugiej, zgodziła się i już tak zostało. I byłem w Kowlu,  a miałem jechać już do Chełma, bo tam było technikum mechaniczne, a kościół był obok tej ulicy zaraz, na górce takiej i tam byłem ministrantem i harcerzem byłem. Nasz opiekun bursy, która była przy szkole, bo cały czas tam mieszkałem, a do domu tylko na niedzielę jechałem, taki internat był przy szkole. W niedzielę, to ja sobie wcześnie wychodziłem, wszyscy jeszcze spali ,a ja szósta godzina już byłem w kościele i byłem tam, razem z innymi w grupie ministrantem, każdy miał wyznaczony termin, kiedy trzeba było iść… ale jeszcze powiem z tym Kowlem.17 września 1939 r Ruskie przeszli granicę, bo Niemcy byli  już pod Kowlem, ale się cofnęli potem, aż za Bug, a myśmy siedzieli tam, to ja byłem na przywitaniu Armii Czerwonej w Kowlu, ulica Kolejowa była i byłem w harcerskim ubraniu, wojsko szło, nie tylko czwórką a może nawet szóstką jechali na koniach, czapki te z dziobem jeszcze takie, szynele, plecaka nie mieli, tylko worek miał przewieszony, jedni mieli siodła inni w ogóle siodeł nie mieli, i te konie różne były: Oswobodit jediem Polaków, oswobodit - mówili, no to jeszcze niektórzy kwiaty im rzucali, a potem za dwa tygodnie już widać było, jakie to oswobodzenie, w październiku już aresztowania robili, przyjeżdżali w nocy i zabierali całą rodzinę i nawet jeden był Ukrainiec, bo ojciec dobrze żył z Ukraińcami, miał wśród nich pracowników, tam była szkoła i ja tam siedem lat chodziłem, trzy kilometry musiałem przejść do Kowla, bo tam była pod Brześciem, wioski były ukraińskie, a kolonie były polskie, i ja chodziłem i po ukraińsku do dzisiaj umiem mówić, ale to było daleko i tak dalej i ojciec też miał tam chody, bo był dobrym pracownikiem, i przenieśli go do Kowla. Ja już tam byłem do samej wojny.
- I uciekliście z tego Kowla potem, wyjechaliście?
- Nie wyjechaliśmy, tylko jak już ojca chcieli zabierać, bo nawet Ukrainiec przyszedł i mówi, że na liście jest…
- Ostrzegł was?
- Tak. To było zimą, przed Bożym Narodzeniem, z budynku kolejowego w Lublińcu, bo to wszystko było pod Kowlem, to ojciec pożegnał się z nami i to chyba sobota była, z moim młodszym bratem przeszli przez zieloną granicę koło Białegostoku, gdzieś tam, ojciec miał tam łączność kolejową, a ja zostałem z matką i jej córką. Ja już miałem wtedy 17 lat. Jak miałem 12 lat, to ojciec jeszcze nie żenił się, tylko myśmy byli, ja i młodszy brat, miałem trzy lata jak mama mi umarła, i wziął ojciec matkę swoją, babcię, żeby się nami opiekowała i tam byliśmy a po drugiej stronie ulicy mieszkała taka rodzina i tam było trzy córki i ja byłem taki mały chłopaczek, to opiekowały się te dziewczyny mną, nawet u nich mieszkałem, nawet jak dziadzio był, bo  babcia obiady gotowała, ale miała jeszcze mojego brata małego, a on chory trochę był, także babci ciężko było, i ożenił się dopiero tato, dzieci już nie mieli, może nie mogła mieć, nie wiem tego, w każdym bądź razie, wychowała mnie po katolicku, dobra była po prostu. A z tymi Ukraińcami to źle potem było, bo się taka banda po prostu utworzyła i jak na przykład, rodzina była ukraińska, troje dzieci, dwie córki i syn, no i matka Polka a ojciec Ukrainiec, to rzeź taka była, że mąż żonę zabił i dwie córki, a zostawił tylko syna, bo to Ukrainiec miał być, dużo takich rzeczy widziałem…
- U mnie też była podobna sytuacja w rodzinie babci, mąż był Ukraińcem, a ciocia babci Polką, mieli dwie dziewczynki i kazali mu zabić, a jak się nie zgodził, to zabili wszystkich, jego też, za to, że nie posłuchał, i bestialsko zamordowali, siekierami, dziewczynki żywcem do studni wrzucili… To były straszne czasy.
- To podobnie pod Komarowem było, tam „Wiktor” akcję robił, ale nie żeby zabijać, tylko w obronie tych mordowanych Polaków, i jak poszliśmy tam na pomoc, tam konny zwiad był, trzech konnych, to dwóch było a jeden taki siwy koń dla mnie, i nawet jak była rekonstrukcja tego oddziału na film, to też na takim podobnym koniu jechał, tylko już nie ja, ktoś inny. I była raz taka sytuacja, że Ukraińcy napadli na kolonię polską, myśmy tam dołączyli do tego oddziału, co walczył z bandami i tam między tą kolonią a tą wioską ukraińską, droga przebiegała, i tą drogą kobieta uciekała, dwa konie miała, ciemne takie, ładne i nagle strzały, dwóch Ukraińców strzelało do nas, a my do nich strzelaliśmy, to te konie zatrzymała ta kobieta i tak każdy strzelał, żeby w ten wóz nie trafić, ale Ukraińcy mieli lepiej, szosa była jakoś tak bliżej i mieli osłonę większą, ale jakoś daliśmy im radę i ten Ukrainiec uciekał już, ale jeszcze się cofnął, ja byłem jeszcze od niego może sto metrów od tej furmanki, to on skoczył do tego wozu, ściągnął tę kobietę z tego wozu na dół i zabił, jak myśmy dobiegli, to już nie żyła, leżała tam, młoda była kobieta, oczy miała przekłute i usta bagnetem…
- To potworne było z jakim okrucieństwem, z jakim bestialstwem oni mordowali
- Ja podszedłem do tej furmanki, patrzę, tam tyle tego towaru na niej, bety i to wszystko i dwóch jeszcze było z nami z tego terenu, ja mówię, weźmy tę kobietę na wóz, wzięli i położyliśmy ją na tym wozie, żeby ją odwieźć tam do jakiegoś budynku i patrzę na te opakowania, co tam jeszcze jest na tym wozie i odsłaniam, a tam kobieta siedzi jeszcze i zaczęła lamentować, ja mówię, spokojnie, nic ci nie zrobię, Polakiem jestem i jeszcze tam dwoje dzieci było
- Jedna powoziła a reszta się schowała, chciały uciec z dziećmi
- Tak i ta jedna ocalała, nie wiem, co tam z nią było dalej, pojechała z tymi dziećmi a myśmy już wtedy wycofali się … To była taka robota zupełnie nie potrzebna…
- To prawda…
- A jak ja byłem w tej miejscowości koło Brześcia, to tam cerkiew była i ja pamiętam, jak ja lubiłem tam chodzić kartofle kopać, bo oni tam chór ładny mieli i tam słuchać lubiłem. A czego taka potem nienawiść była? Jak byłem ministrantem i lubiłem tam pójść popatrzeć,  posłuchać w tej cerkwi…
- Bo oni ten śpiew mają taki piękny, przejmujący…
- Tak. Ale oni tam inaczej odprawiali, nie klękali a jak była ta ich komunia to ja ukląkłem, a tam jeden mówi u nas nikt nie klęka …Oj, różne rzeczy człowiek przeszedł i pamięta…
- A wracając do Kowla…To wtedy pan został z mamą, a tato z bratem wyjechał?
- Tak, a że był jeszcze we Włodzimierzu kolega ojca w tym samym fachu pracował i była komisja niemiecka, bo ludzi było na Wołyniu i w Kowlu, mieszkali w bożnicach, w szkołach, bo wszyscy uciekali z frontu od Niemców i to biedota była, nie było co jeść i tato wtedy zadzwonił, bo mieliśmy łączność też, że jest komisja i on się postara ,że w pierwszym rzędzie zaaresztują nas na wywóz tutaj do Polski, bo Niemcy tu byli, ale przecież Polska była, ojciec był w Ruskich Piaskach, bo myśmy dopiero dziesiątego maja wyjechali, mieszkaliśmy tam od grudnia, a potem uciekliśmy z tego budynku kolejowego do Kowla, do Budyszczy , wioska taka Budyszce była, budyszczańska ulica i była tam wdowa jedna, stryj mieszkał właśnie w tym Lublińcu i umieścił nas w budynku tej wdowy, dwa razy obrócił końmi i zabrał to, co było, wywiózł ją i trzeba było zostawić resztę wszystko i właśnie stamtąd później komisja była, powieźli nas to był Wieprz czy Bug, bo nie pamiętam, przed Włodzimierzem?
- To Bug pewnie…
- Do mostu i wyładowali w towarowych wagonach, to wszystko było, cały skład, chyba z 12 wagonów, później podstawili niemiecki skład, ale już osobowy i myśmy się tak wydostali  z tego Włodzimierza, przejechali przez Ruskie Piaski, ojca już widziałem, bo jako zwrotniczy na kolei był, nie wolno było otwierać okien tylko pomachałem mu, ojciec poznał mnie i zaczął płakać…w każdym bądź razie, zobaczyliśmy się i ojciec już widział, że jesteśmy, do Chełma nas dowieźli, tam była kwarantanna, segregacja ludzi, starszych z dziećmi i młodych, ja byłem na czwartym piętrze, dyrekcja tam miała być kolejowa, i dziewczyny i wszystko w młodym wieku, łaźnia była i ja na te roboty do Niemiec byłem wystawiony, trzeba się było wykąpać, wystrzygli wszystko wszędzie, gdzie się tylko dało, w wiaderku stała maść, mydło szare takie piekące, każdy się musiał tym wymazać, włosy i wszędzie. A Niemiec stał przy tym i włożył mi ręce do tego wiadra i już musiałem się tym smarować i stamtąd na drugi dzień rano  ojciec do pociągu wsiadł i przyjechał do Chełma i poprosił żeby Niemiec, mnie przyprowadził i sprowadzili mnie z tego czwartego piętra, wywołał mnie Niemiec a ja tak stałem przy samych schodach na przejściu a tam stoi strażnik i tak rozmawiamy i przychodzi zmiana warty, słucham, czy jakiś rozkaz będzie, ale nic, to ja mówię, tatusiu, ja będę pierwszy szedł, a Chełm znałem dobrze, bo tam byłem i chodziłem do szkoły, na górce był kościół i tak idę, prowadzę a tatuś za mną i osłania mnie, a tam w Chełmie mieszkał Pilarski, był harcerzem, hufcowym w Chełmie, wiedziałem, gdzie on mieszkał i poszedłem do niego, pomógł nam jeszcze, podprowadził dalej, do Zamościa, w pociągu dalej jechałem tylko koło Chełma musiałem uważać, na jakąś wartę, bo człowiek bał się i przyjechałem i byłem w Ruskich Piaskach, ale za to, że uciekłem, to dokumenty i wszystko zostały u Niemców i dokumenty wszystkie moje ze szkoły, wszystko w tym Chełmie zostało, i wiedzieli oni jak i co, a w Ruskich Piaskach był sołtysem Volksdoicz, to od razu chcieli mnie zabrać z powrotem i ja uciekłem z Ruskich Piasków, był ojciec, matka, ojciec był kolejarzem, ale mnie chcieli jednak zabrać. Porządek musiał u nich być zachowany, ale ja mówię, nie, nie złapiecie mnie i poszedłem jeszcze do rodziny…
- I od tego czasu Pan się ukrywał?
- Tak. Rok czasu. Wcześniej to sobie kryjówkę zrobiłem w oborze pod żłobem. Tam byłem u tego stryja gospodarza, a byłem tam już pół roku, robiłem, pomagałem i dzięki temu się utrzymałem. I mamusia moja się dowiedziała, miała łączność z tymi braćmi stryjecznymi i oni mówią, niech przyjdzie, my się i tak tutaj ukrywamy to i jego przyjmiemy, i pojechałem, najpierw piechotą trochę a potem jechałem i tak do Suśca dotarłem, pociągiem przyjechałem, tam Niemcy chodzili, ale jakoś tak nie bardzo się bałem, akurat nie było żadnej łapanki, bo tak się zdarzało, że całą młodzież z wagonów wyciągali, i tak znalazłem się w Suścu, złożyłem przysięgę i zostałem i tam się już potem zaczęło
- I od razu do oddziału Polakowskiego? 
- Tak, od razu.
- A kto jeszcze był z panem w tym oddziale?
- Już tak dokładnie nie pamiętam, ale było nas 12 w oddziale, i nowi przychodzili
- A gdzie mieliście taką główną bazę?
- Na Kościółku, ale później musieliśmy stamtąd uciekać, bo już się robiło niebezpiecznie. Raz spotkałem jednego młodego, szedł z kościoła i pytam go, czy on wie coś o bandytach? Przestraszył się, a ja byłem w niemieckim mundurze, bo szedłem na wywiad, bo była jedna kobieta w Suścu, która była w kontakcie z Niemcami i w Tomaszowie robiliśmy taką akcję, był drugi taki ze mną, który był w niemieckim wojsku i stał na warcie przy tartaku i myśmy później zabrali trzech stamtąd i oni przyszli do nas, byli w mundurach takich niemieckich…
- A to Niemcy byli?
- Nie, Ślązacy, i o nas we trzech potem przyszli …
- I już zostali w oddziale waszym?
- Tak, jeden zachorował i jakaś z rodziny go wzięła i odstawiła chyba do Dęblina, a  z tych dwóch, co zostali, jeden po niemiecku umiał, ja z nim spałem w namiocie, trzech nas było i jak byłem z nim na akcji w Tomaszowie, to on rozmawiał a tylko parę słów znałem, to się nie odzywałem. Była też jedna kobieta, co podejrzewaliśmy, że donosi, ona się później przyznała i wyrok był, że śmierć. Ja wyroków nie wykonywałem.
- Czy Pan sobie przypomina taką sytuację, kiedy Pana życie było bardzo zagrożone, kiedy mógł Pan zginąć?
- Była taka sytuacja, była… Jak szła obława niemiecka Wicher II
- A Pan gdzie wtedy był?
- Koło Suśca w lasach, taka miejscowość była na wschód, tam kolej dochodziła, jak szła ta obława, chcieliśmy się przebić, Witek Kopeć „Ligota” był wtedy, chcieliśmy się przebić przez tą linię, na brzegu lasu stanął i przez lornetkę patrzył, a tam pełno już Niemców było i poza szosą, z karabinami chodzili i cywile i zauważyli właśnie nasz ruch na skraju lasu i tego co patrzył przez lornetkę brata. I zaczęło się. My do lasu, miałem karabin maszynowy i strzelałem, żeby zatrzymać. Miałem jeszcze dwa granaty na huk tylko, to rzuciłem a sami się wycofaliśmy, a już dwa dni po lesie chodziliśmy i nie mogliśmy się przebić, już jeść nie było co, i zapomniałem jak się nazywała na miejscowość do której się cofaliśmy, tam taka dolinka była i tam wodę zobaczyliśmy w bajorku, to ja przez chusteczkę, napiliśmy się tej wody z tego bagna, bo pić nie było gdzie i wycofaliśmy się pod Rybnicę. Spotkaliśmy tam panią Gruszczyńską, która miała jeszcze krowy, ugotowała nam zacierki i przyniosła nam w wiaderku, i tak coś zjedliśmy…
- Nazywają ją Matką partyzantów, tą moją prababcię Julkę, Juliannę Gruszczyńską
- No, taka rosła była kobieta, wysoka, i dwa wiaderka tej zacierki zjedliśmy i co, trzeba było kryć się, każdy musiał sobie znaleźć miejsce, to ona jeszcze nam przyniosła motyki i łopaty, żebyśmy wykopali sobie takie kryjówki, to było niedaleko Rybnicy, blisko lasu, tam niedaleko był w wiosce taki krzyż…
- To może Rebizanty…
- I tam troszeczkę dalej była łąka i przez nią ta rzeczka płynie, co na niej młyn był Gruszczyńskich,
- To Potok Łosiniecki na pewno
- Ta rzeka młyn napędzała u Gruszczyńskich i dalej szła do Tanwi…
- Tak, Potok Łosiniecki do Tanwi wpada…
- I tam byliśmy na brzegu i ja zrobiłem sobie w brzegu taki dół, i przyniosłem sobie … bo ona siekierkę przyniosła i tak dalej… świerk, a to był czerwiec, świerk taki dałem w dno, gałęziami weszło, był taki duży, że wszedł głęboko korzeń i gałęziami zasłaniał i taką kryjówkę zrobiłem, A Tadek „Podbipięta” siedział, ja mówię, czego siedzisz? A on mówi : I tak nic z tego, wojny nie przeżyjemy, to już niech mnie zabiją, ale jak później słychać było strzały, Niemcy przechodzili dwoma i trzema warstwami, i czarni byli z nimi…
- Ci niemieccy osadnicy?
- Tak, ale i w tym okrążeniu, oni tak szli z nimi Niemcy, Ukraińcy też szli, patrzyłem, Ukraińcy w zielonych mundurach szli razem z Niemcami, pomagali Niemcom, Ukraińcy to pomagali i Niemcom i Ruskim jak przyszli, rozbrajali Polaków Ukraińcy i Żydzi, a teraz chcą, żeby ich ocalać…
- Właśnie…
- I w każdym bądź razie zrobiłem drugi dół, miałem motykę i łopatę, co Gruszczyńska przyniosła i na brzegu tego strumyka, tam nie był wysoki taki brzeg, wydrążyłem tam dziurę taką, schowałem się nogami do środka, a tutaj gdzie otwór, poszedłem jeszcze, tam dwadzieścia, trzydzieści metrów, na zakręcie tej rzeki rosła kępa takich lilii wodnych, to ja wziąłem zerwałem…
- Żeby zamaskować…
- Tak i zaciągnąłem jako drzwi, to była taka po kolana woda…
- I Niemcy ominęli te kryjówkę, nie zauważyli?
- Później, jak już było słychać strzały i szum i krzyk, Niemcy wybili tam koło Rybnicy kupę ludzi, była linia, Niemcy strzelali, w każdym bądź razie, sytuacja była niewesoła… ale jeszcze, jak było słuchać te rozmowy i krzyki, to bałem się, chociaż miałem tę swoją kryjówkę drugą, a tam schowałem uprząż konną w ten dołek, potem wyjąłem tą uprząż, zaniosłem i zamaskowałem liśćmi, a tam Tadka, tego brata stryjecznego, chodź, tutaj się schowaj, bo zaraz dwie, trzy godziny i tutaj przyjdą, i on tam wszedł, ja wbiłem trochę głębiej tego świerka, bo on się ruszał i ten świerk zamaskował go, a ja poszedłem i się do tej kryjówki drugiej schowałem…
- Z tymi liliami…
- Tak, i przeszli Niemcy dwoma warstwami raz, czarnuchy byli i Niemcy, ja wszystko widziałem, z psem szli, wszystko było widać przez te liście, jakby się obrócili, to by mnie mogli zobaczyć, bo ona widoczna była, ale Pan Bóg dał że nie zobaczyli, a jeszcze, myśmy się cofali z bronią i wszystko żeśmy zostawili, wykopaliśmy bunkier, były takie drzewa nad tą wodą, to ziemie tam wysypywaliśmy, żeby nie było znaku i czterech czy pięciu się schowało tam, a ja nie chciałem tam pójść, i rzeczywiście, jak widzieli Niemcy, że ziemia świeża, to kłuli zaraz bagnetami i strzelali…
- To tamtych znaleźli?
- Nikogo nie znaleźli, i mnie nie znaleźli, ani brata „Ligoty”, przeszli dalej, jedna linia, druga linia, a ja jeszcze siedzę dalej prawie w wodzie, w błocie tym, w końcu Witek przyszedł „Ligota” i mówi:  no wyłaź, już po wojnie…i człowiek czarny, zabrudzony…
- Teraz oglądamy filmy sensacyjne, a pan taki o wiele groźniejszy „film” sam przeżył…
- Takie to były czasy… A pod Posadowem, jak byliśmy w kwietniu 1944 roku na Wielkanoc, front ten był, myśmy byli tam na osłonie Ukraińców, no ale tam w Posadowie zrobili nam taką wigilię, bo to Wielkanoc była, to jeszcze mieliśmy kapelana swego, księdza Skowronka, to był proboszcz z Tyszowiec, i chyba to on i „Drugak” w waszych budynkach się ukryli ( u Gruszczyńskich), tam był jeden syn, drugi syn, więcej się nie mogło zmieścić… Taka to dola młodzieży…Ale mieliśmy tego kapelana, to też patriota był, to myśmy na polance msza była raz, bliżej Suśca w lesie była msza, a ja byłem ministrantem, to była skrócona msza…
- Taka polowa, jak warunki pozwalały…
- Tak, i trochę było hostii, trochę chleba, jeszcze pobłogosławił , i oddział cały, przyszliśmy do Posadowa tam na jajko, na poczęstunek, bo to Wielkanoc, ale byliśmy na czynności, wiadoma rzecz, i Ukraińcy rano, przed świtem, napadli na nas, oni atakowali nas z lasu, jak Kolonia Telatyn, część Ukraińców przeszła przez budynek, myśmy się wycofali, ja jeszcze po tamtej stronie byłem z rkm, obstrzeliwałem trochę, ale już też się wycofywałem, bo nie było możliwości, wycofaliśmy się przez ten pałac…
…o i tak było…dużo by jeszcze opowiadać…a dużo się już nie pamięta, ale naprawdę dziękuję Panu Bogu, że mi dał taką drogę do przeżycia, opiekunów Pan Bóg wybrał nam, brat mój to inny charakter miał, mniej kościół, trochę fotograf, a ja byłem zawsze domowy, kościelny, i tak do tej pory. W Chełmie jak byłem ministrantem na tej górce, to ministranci byli trochę jak wojsko, ja lubiłem porządek…
- I to się Panu przydało w partyzantce…
- Przydało się. Na kolei pracowałem, to byłem tak w biurze, stacje kolejową, to ja tak dobrze zrobiłem wiedziałem jak, zabezpieczenia, semafory, to wszystko według planu, wziąłem dwóch i przeszedłem całą stację od tarczy ostrzegawczej, potem semafor, później rozjazdy, cała stacja, perony, to ja wszystko zrobiłem elegancko, a to ważne było, układ wysp między rozjazdami, długość torów, czy się skład zmieści, a to sto metrów czasem było krócej …
Pytać by trzeba było Zbigniewa Kruka, on na Syberii był, o przeszedł dużo… trzydzieści dziewięć kilo ważył, jak wrócił, a wysoki był, to jak szkielet po prostu, i dobrze, że jakoś doszedł do siebie, bo niektórzy, nie wytrzymali. Człowiek, dużo może wytrzymać. Bo moi bracia obaj nie żyją, a jeden właśnie w Posadowie zginął od bagnetu, to było w lesie Posadowskim, bo ja byłem w innym oddziale, nie z bratem, ja byłem na koloni Telatyn, byliśmy rozmieszczeni po domach, jeść gotowały gospodynie i taka sytuacja wyszła, że nie było możliwości obrony… Największa taka walka ostatnia, to była w kwietniu w Posadowie.
- A „Polakowski” żyje jeszcze?
- Już nie, mieszkał w Lublinie, umarł jakieś pięć lat temu, na pogrzebie byłem.
- Długi czas przyjeżdżał na uroczystości rocznicowe… Ja się umówiłam jeszcze z Panem Bronisławem Malcem na rozmowę, o dziadka chciałam popytać.
- A ta, Bronek to prędzej będzie wiedział, bo oni razem byli, a do nas dołączali jak trzeba było, jak szliśmy razem na akcję…
- A z Konradem Bartoszewskim „Wirem” mieliście kontakt?
- Tak, jak się łączyliśmy, to wtedy i on i „Drugak”, bo „Drugak” był u nas głównym, ja przy nim byłem łącznikiem…
- Bardzo dziękuję za te wszystkie wspomnienia.

Wysłuchała i zapisała Monika Rebizant – Siwiło, 19 maja 2014 roku

Linki uzupełniające informacje z wywiadu:


Na zdjęciu w „Kronice Tygodnia”, mój rozmówca, major Tadeusz Kopeć „Bratek”





„ Ruch oporu w Cieszanowie i okolicach rozwinął się niezwykle szybko. Jego początki sięgają już 1939 r. Na leśnych obszarach przedwojennego powiatu lubaczowskiego walczyły oddziały partyzanckie BCh i AK. W 1943 r. do walk z okupantem przyłączyła się Gwardia Ludowa. W okolicach Cieszanowa jednak, według relacji Stanisława Szabatowskiego, GL nie miała żadnych swoich struktur organizacyjnych, zaś członkowie Batalionów Chłopskich wchodzili w struktury organizacyjne AK. Dla przykładu - na przełomie lat 1943/44 w Tomaszowie Lub., gdzie była siedziba komendy AK, funkcję komendanta pełnił major Wilhelm Szczepankiewicz ps. "Drugak" z AK. Jego zastępcą natomiast był por. Władysław Surowiec ps. "Sosna" z BCh.
W 1939 r., według relacji świadków, na tereny Cieszanowa i okolic dotarła konspiracyjna organizacja "Klon", na temat której do tej pory istnieje wiele niejasności. Dotychczas badacze z trudem rekonstruują jej dzieje (m.in. miejscowy historyk, Stanisław Gajerski). W organizacji tej działał m.in. ks. kpt. Józef Śliwa, proboszcz parafii Boremel w diecezji łuckiej, który pełnił obowiązki kapelana wojskowego podczas kampanii wrześniowej. Po drugiej bitwie tomaszowskiej pozostał na terenie dawnego powiatu lubaczowskiego. Podobno zatrzymał się na krótki czas na probostwie w Bruśnie Nowym, a potem w Cieszanowie. Następnie udał się do Huty Różanieckiej. Aresztowano go w roku 1941. Rok później zmarł w obozie koncentracyjnym w Dachau.
Na obszarze Cieszanowa w czasie wojny funkcjonowały dwie placówki AK. Pierwszą z nich zorganizował obwód jarosławski. Podlegała najpierw komendantowi w Krakowie, a od 1941r. - we Lwowie. W kwietniu 1944 r. przekazano ją pod dowództwo nowo powołanego obwodu lubaczowskiego. Placówką tą dowodził st. sierż. Józef Czemerda.
Drugą, należącą do obwodu tomaszowskiego, dowodził ppor. rez. Franciszek Szajowski ps. "Kruk", a jego zastępcą był podchor. Wilhelm Kołodziejczyk ps. "Kosa". W tej grupie działali przeważnie młodzi ludzie mieszkający w Cieszanowie. W jej obrębie zorganizowano drużynę Wojskowej Służby Kobiet, której komendantką została Kazimiera Maciejko ps. "Jerzy". Placówka ta podlegała komendantowi V Rejonu, porucznikowi Marianowi Wardzie, ps. "Polakowski". Pod względem liczebności szczególnie szybko zaczęła rozrastać się w 1943 r. Od tego czasu Niemcy, nie mogąc poradzić sobie z ruchem oporu, zaczęli wykorzystywać do walki z Polakami oddziały UPA.
Tutaj zatrzymamy się w naszej wędrówce. Jednak tylko na chwilę. W następnym naszym spotkaniu zobaczymy już wolny Cieszanów.”
Małgorzata Mazur




Decyzją Prezydium Zarządu ŚZŻAK, 26 maja 2014 roku, otrzymałam Odznakę Zasługi Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręg Zamość. To dla mnie ogromny zaszczyt i jestem bardzo szczęśliwa. Myślę, że mój Dziadek Tadeusz Gruszczyński ps. "Kapral", żołnierz Armii Krajowej, byłby ze mnie dumny:)
Odznakę otrzymałam m.in. z rąk Pana Tadeusza Kopcia ps. "Bratek"

                                         Pan Tadeusz Kopeć " Bratek" (z brzegu po prawej stronie)





OPOWIADA PAN TADEUSZ KOPEĆ PS. „BRATEK”:


Śpiew mają taki piękny, przejmujący.
Urodziłem się w Zamościu. Mój ojciec był kolejarzem, wielkim patriotą i dobrym katolikiem. Miałem trzy lata, jak mi mamusia umarła, ale ta druga, tak samo była dobra
 i bardzo pobożna. Przed wojną mieszkaliśmy pod Brześciem, a do szkoły chodziłem do Kowla przez siedem lat. Trzy kilometry musiałem przejść. Wioski były ukraińskie, a kolonie były polskie. Po ukraińsku do dzisiaj umiem mówić. W latach dziecinnych, jak byłem w tej miejscowości koło Brześcia, to tam cerkiew była i ja pamiętam, jak ja lubiłem tam chodzić
i kartofle kopać. Ukraińcy mieli tam chór i bardzo lubiłem go słuchać. I nawet jak już byłem ministrantem, lubiłem tam pójść i popatrzeć, posłuchać w tej cerkwi. Śpiew mają taki piękny, przejmujący… Ale inaczej odprawiali, nie klękali. Jak była ta ich komunia, to ja ukląkłem,
a tam jeden mówi do mnie, że u nas nikt nie klęka … Oj, różne rzeczy człowiek przeszedł
 i pamięta…

Mamusia.
Jak miałem 12 lat, to ojciec jeszcze nie żenił się. Byłem ja i młodszy brat. Miałem trzy lata, jak mama mi umarła. Ojciec wziął swoją matkę, naszą babcię, żeby się nami opiekowała. A po drugiej stronie ulicy mieszkała taka rodzina. Tam było trzy córki i jak byłem takim małym chłopaczkiem, to te dziewczyny się mną opiekowały. Babcia obiady gotowała, ale było jej bardzo ciężko. Mój brat często chorował. Wtedy ojciec się drugi raz ożenił. Przybrana mamusia wychowała mnie po katolicku, dobra była po prostu. Potem ojca przenieśli do Kowla, bo był dobrym pracownikiem i tak do wojny mieszkaliśmy już w Kowlu.

U Bernardynów w Radecznicy.
Miałem być księdzem. Mamusia bardzo chciała, żebym poszedł na księdza i byłem dwa lata u Bernardynów w Radecznicy. Ale tam mi się nie bardzo podobało, mieli klauzulę surową. Pojechałem do Lublina, do gimnazjum biskupiego, ale mówię do mamusi, że nie będę chodził. Przyrzekłem jej, że od kościoła nie odstąpię. Mamusia bardzo była pobożna… Ale to druga mama, nie pierwsza. I obiecałem tej drugiej mojej mamusi, a ona się zgodziła
i już tak zostało. Poszedłem do technikum mechanicznego w Chełmie. Kościół był obok niedaleko, przy tej samej ulicy co szkoła, tylko na górce. Tam byłem ministrantem
 i harcerzem. Mieszkałem w bursie, w takim internacie przy szkole, a do domu tylko na niedzielę jechałem. Rano bardzo wcześnie wychodziłem, gdy jeszcze wszyscy spali, bo byłem ministrantem i służyłem do mszy. O szóstej godzinie, już byłem w kościele z innymi ministrantami.

„ Oswobodit jediem Polaków.”
Jak się zaczęła wojna, to miałem 18 lat. W wojsku nie byłem czynnym, bo trzeba było mieć skończone 21 lat mieć. 17 września 1939 r Rosjanie przeszli granicę, bo Niemcy byli  już pod Kowlem, ale się cofnęli potem, aż za Bug. Byłem jak Armia Czerwona wkraczała do Kowla. Byłem w harcerskim ubraniu, wojsko szło, nie tylko czwórką a może nawet szóstką. Jechali na koniach. Jedni mieli siodła inni w ogóle siodeł nie mieli, i te konie różne były. Czapki mieli na głowach takie z czubami, szynele, worki zamiast plecaków przez ramię przewieszone. Oswobodit jediem Polaków! – mówili. Niektórzy kwiaty im rzucali, a potem za dwa tygodnie już widać było, jakie to oswobodzenie… Musieliśmy stamtąd uciekać.
W październiku już aresztowania robili, przyjeżdżali w nocy i zabierali całe rodziny. Jeden Ukrainiec przyszedł ojca ostrzec, bo ojciec dobrze żył z Ukraińcami, miał wśród nich pracowników.  Ukrainiec przyszedł i mówi, że ojciec na liście jest… Ostrzegł nas. To było zimą, przed Bożym Narodzeniem.  Ojciec pożegnał się z nami i to chyba sobota była, z moim młodszym bratem przeszli przez zieloną granicę koło Białegostoku, a ja zostałem z matką i jej córką.

Bandy UPA.
A z tymi Ukraińcami to źle potem było. Banda się tam utworzyła i jak na przykład rodzina była ukraińska i mieli troje dzieci: dwie córki i syna, a matka Polka a ojciec Ukrainiec, to rzeź taka była, że mąż żonę zabił i dwie córki, a zostawił tylko syna, bo to Ukrainiec miał być… Dużo takich rzeczy widziałem… W czasie wojny pamiętam sytuację, jak Ukraińcy napadli na polską kolonię. Dołączyliśmy do tego oddziału, co walczył
z bandami i tam między tą kolonią, a wioską ukraińską, przebiegała droga, którą  uciekała kobieta. Powoziła furmanką. Dwa konie miała, ciemne takie, ładne i nagle strzały padły. Dwóch Ukraińców strzelało do nas, a my do nich strzelaliśmy. Ona konie zatrzymała, żeby tę wymianę ognia przeczekać. A myśmy tak strzelali, żeby w ten wóz nie trafić. I wszystko już wydawało się dobrze, bo w końcu zaczęli się wycofywać, ale jeden jeszcze się cofnął, do tej furmanki podbiegł i tę kobietę z wozu ściągnął i na naszych oczach ją zabił. Jak myśmy dobiegli, to już nie żyła. Młoda była kobieta, oczy i usta miała przekłute bagnetem.
To potworne było z jakim okrucieństwem, z jakim bestialstwem oni mordowali… Położyliśmy ją na tej furmance, a tam na tym wozie przykryta jeszcze jedna kobieta i dwoje dzieci. Jedna powoziła, a druga z dziećmi się schowała, żeby uciec. Jak nas zobaczyła, to zaczęła strasznie płakać. Uspokajałem ją. Mówiłem, że jestem Polakiem i nic jej nie zrobię. Czy uciekła daleko, nie wiem. Pojechała dalej z tymi dziećmi, a myśmy już wtedy się wycofywali. To było zupełnie niepotrzebne, co się działo. Przed wojną nikt w takiej nienawiści nie żył.

Niemiecka komisja.
Na Wołyniu i w Kowlu ludzie mieszkali w bożnicach, w szkołach, bo wszyscy uciekali z frontu od Niemców. To biedota była, nie było, co jeść. Ojciec miał kolegę kolejarza we Włodzimierzu. Tam była komisja niemiecka. Tata tam pojechał i postarał się, żeby nas Niemcy zaaresztowali i wywieźli na swoją stronę. Ojciec był w Ruskich Piaskach, bo myśmy dopiero dziesiątego maja wyjechali. Mieszkaliśmy tam od grudnia, a potem uciekliśmy z tego budynku kolejowego do Budyszczy. Wioska taka - Budyszce była. Budyszczańska ulica. Mieszkała tam jedna wdowa. Stryj mieszkał w Lublińcu i umieścił nas w budynku tej wdowy. Dwa razy obrócił końmi i zabrał to, co było, wywiózł ją i trzeba było zostawić wszystko.
I właśnie stamtąd później komisja była. Przewieźli nas przez Bug za Włodzimierzem, do mostu i wyładowali w towarowych wagonach. To wszystko było, cały skład, chyba z 12 wagonów. Później podstawili niemiecki skład, ale już osobowy i myśmy się tak wydostali
 z tego Włodzimierza.

Kwarantanna.
Przejeżdżaliśmy przez Ruskie Piaski. Ojca już widziałem, bo jako zwrotniczy na kolei pracował. Nie wolno było otwierać okien, tylko pomachałem mu. Ojciec poznał mnie i zaczął płakać…W każdym bądź razie, zobaczyliśmy się i ojciec już widział, że jesteśmy. Potem do Chełma nas dowieźli. Tam była kwarantanna, segregacja ludzi, starszych z dziećmi
i młodych. I dziewczyny wszystko w młodym wieku. Ja byłem na czwartym piętrze. Dyrekcja tam miała być kolejowa. Łaźnia była i ja na roboty do Niemiec byłem wystawiony. Trzeba się było wykąpać, wystrzygli wszystko wszędzie, gdzie się tylko dało, w wiaderku stała maść, mydło szare takie piekące, każdy się musiał tym wymazać, włosy i wszędzie.
A Niemiec stał przy tym i włożył mi ręce do tego wiadra i chociaż nie chciałem, musiałem się tym mydłem smarować.

Tatuś mnie osłaniał.
Na drugi dzień rano, ojciec do pociągu wsiadł i przyjechał
do Chełma i poprosił żeby Niemiec mnie przyprowadził. I sprowadzili mnie z tego czwartego piętra. Stałem przy samych schodach na przejściu i rozmawialiśmy. Z boku stał strażnik i jak raz była zmiana warty. Nie kazał mi wracać i wtedy mówię do tatusia, że pójdę pierwszy,
a tatuś za mną. I tak nie zatrzymywani wyszliśmy z budynku. Chełm znałem dobrze, bo tam byłem i chodziłem do szkoły. Na górce widać było kościół i w jego kierunku szliśmy.
Ja prowadziłem, a tatuś za mną. Osłaniał mnie. Wiedziałem, gdzie mieszkał Pilarski, który był harcerzem, hufcowym w Chełmie i poszedłem do niego. Pomógł nam, do domu przyjął
a potem jeszcze podprowadził dalej.

Uciekinier.
Pojechałem dalej pociągiem. Musiałem uważać na wartowników. Wszystkie dokumenty zostały u Niemców. Wszystkie, nawet te ze szkoły w Chełmie zostały.  Bałem się, ale jakoś dotarłem do Ruskich Piasków. A tam był sołtysem Volksdeutsch i od razu mnie chcieli zabrać z powrotem, ale znowu uciekłem. Byłem u stryja pół roku. W gospodarstwie pomagałem i dzięki temu się utrzymałem. Miałem kryjówkę w oborze pod żłobem. Wtedy moja mamusia postanowiła mnie skontaktować ze stryjecznymi braćmi. Powiedzieli jej, żebym przyszedł, to mnie do partyzantki przyjmą. Mój brat „Ligota” był komendantem
 i formował oddział. Powiedział mamusi, że jak mam się ukrywać, to lepiej z nimi.

Nie od „kwiatka”, tylko od „bratka”.
Najpierw na piechotę szedłem, a potem pociągiem jechałem i tak do Suśca dotarłem.  Jak przyjechałem, Niemcy wszędzie chodzili, ale akurat nie było żadnej łapanki. Często się zdarzało, że całą młodzież z wagonów wyciągali. I tak znalazłem się w Suścu. Złożyłem przysięgę i zostałem. I tak do partyzantki trafiłem. Byłem w oddziale z dwoma braćmi stryjecznymi. Mieli pseudonimy „Ligota” i „Podbipięta”. „Ligota” to Witold Kopeć
a „Podbipięta” to Tadeusz Kopeć. W oddziale było dwóch Tadeuszy Kopeć. Miałem pseudonim „Bratek”. Nie od kwiatka, tylko od „brata”. Bo to byli moi stryjeczni bracia. Przyszedłem do nich do oddziału, bo byłem ścigany przez Niemców.
Placówka w Suścu.
Komendantem mojej placówki był Marian Warda ps. „Polakowski”. Komendantem obwodu był Wilhelm Szczepankiewicz „Drugak.” Na początku było nas w oddziale dwunastu. Stan liczebny się często zmieniał, przychodzili nowi. Główną bazę mieliśmy na Kościółku. „Polakowski” często stacjonował na Kościółku i „Drugak” też. Pamiętam, że jego żona i syn byli w Tomaszowie, a on musiał uciekać. Miał na Kościółku swój bunkier, taką kryjówkę. Był to taki mały, niski budyneczek. Tam urzędował.

Dom na Kościółku.
Kościółek to było nasze mieszkanie, i magazyn spożywczy tam był. Mieliśmy też drugi bunkier z bronią. Tam nie wszyscy mieli dostęp. Mieliśmy tam bunkier, taką skrytkę. Na górze była umocowana klapa, która się zamykała na górze. Tam wchodziliśmy do środka. W zimie trzeba było jeszcze bardziej uważać. Chodziliśmy po swoich śladach, żeby tylko jeden ślad został na śniegu. Wystawialiśmy zawsze warty. Przed wschodem słońca najczęściej. Jedni spali, a drudzy szli pilnować.

I poszedł przez Tanew.
Kiedyś, pamiętam nad ranem, jeszcze się dobrze nie rozwidniło, był zamarznięty śnieg i usłyszałem taki odgłos, jakby ktoś szedł. Pomyślałem, że to na pewno obława. Miałem przy sobie rkm. Biorę broń do ręki i nasłuchuję.  I dalej odgłos idzie. Potem dopiero się okazało,
że  to dzik idzie po tym śniegu zamarzniętym i stąd taki hałas. Patrzę na niego, już spokojny. Nie strzelałem, bo po co. Przeszedł obok mnie, popatrzył. Śmieszne to było… I poszedł
w dół, przez Tanew.

W akcji.
Kolej biegła przez Susiec, Maziły, Hrebenne i Rawą Ruską i tam już była granica. Mieliśmy dokoła zaprzysiężonych ludzi. Jak było trzeba, to razem chodziliśmy na akcje.
Na tartaki na przykład. Dwa razy w Suścu była akcja na tartak, a potem na tartak w Długim Kącie. Mosty wówczas wysadzaliśmy, zrywaliśmy linie kolejowe, wykolejaliśmy transporty niemieckie. Najpierw trzeba było unieruchomić tory. Kładliśmy na nie jakiś złom i kamienie
 i minę Jak pociąg najechał na minę, lokomotywa się przewracała. Czy akcja się uda, zależało od tego z jaką prędkością jechał pociąg. Chodziło o to, żeby Niemcy mieli z taką lokomotywą kłopot, żeby nie mogli jej uruchomić i mieli przerwy w dostawie. Niemcy drzewo wozili
z lasów naszych i różne produkty, na przykład cukier. Jak wiedzieliśmy, że Idze taki towar, to akcja była zbiorowa. Szliśmy w zdwojonym oddziale. Była taka akcja między Krasnobrodem a Józefowem, kiedy ludzie sobie cukru nabrali. Lokomotywa się wywróciła i cukier się wysypał. Nawet woda była w rowie słodka. Ludzie brali kto ile mógł, na plecy, w kieszenie, jak się dało. Wiadomo, takie były czasy, trzeba było jakoś przeżyć.

Bełżec, „Miszka Tatar” i „Burta”.
W Bełżcu był obóz dla Żydów. W lasach się Żydzi ukrywali. Niemcy wozili ich do Bełżca, a oni uciekali nieraz z tych transportów, w lesie się ukrywali. Biedni byli bardzo
i umęczeni. Niektórzy nie chcieli już uciekać. Była też w lesie ruska partyzantka, którą kierował Miszka Tatar. To był silny chłop, młody, wysoki, zbudowany. Mieliśmy z nim kontakt. Miszka Tatar był dowódcą, ale miał takiego jednego oficera wyższego, ruskiego, który był jego politrukiem, taką prawą ręką. Odwiedzałem ich nie raz. Porządny był z niego partyzant. Walczył z Niemcami. Znałem też Jana Leonowicza „Burtę.” On stworzył potem organizację bojową i dalej szedł sam, działał na własną rękę. Byłam w Suścu niedawno, na odsłonięciu pomnika w Nowinach. UB tam zrobiło na „Burtę” zasadzkę.

Sztab na Rybnicy.
U Gruszczyńskich na Rybnicy, był sztab partyzancki. W ich domu. Mieli też taki bunkierek i jak była obława, to się tam chowali. Wszyscy się nie mogli zmieścić, ale mieli taką kryjówkę wykopaną i zamaskowaną. „Drugak” tam był podczas tej wielkiej, niemieckiej obławy. Trzy dywizje były Niemców dokoła. Front ciągnął się aż do Rawy Ruskiej. Koło Rybnicy przebiegała niemiecka linia wartownicza. Niemcy tam mieli swoje bunkry
i wartownie. Nie widać było tego, bo ziemią obsypali. Mieli porobione takie otwory długie do strzelania. Dużo ludzi w ten sposób zabili.

Zwiad.
Kiedyś szedłem na zwiad, ubrany w niemiecki mundur i spotkałem młodego chłopaka, który szedł od strony kościoła w Suścu. Przestraszył się mnie. W naszym oddziale było trzech Ślązaków, którzy służyli w niemieckim wojsku, a potem zdezerterowali. Jeden potem zachorował i ktoś z rodziny go zabrał i odstawił do Dęblina. Z tych dwóch, co zostali, jeden po niemiecku umiał, a ja z nim spałem w namiocie. Potem poszliśmy razem na akcję
 w Tomaszowie, przebrani w niemieckie mundury. On rozmawiał. Ja tylko parę słów znałem, to się nie odzywałem. Była w Tomaszowie jedna kobieta, którą podejrzewaliśmy, że donosi
i tak było. Sama się później przyznała. Dostała wyrok śmierci. Ja w oddziale wyroków nie wykonywałem.

Piliśmy wodę z bagna.
Była taka sytuacja, kiedy myślałem, że zginę, że nie przeżyję… To było wtedy, gdy szła obława niemiecka Wicher II w 1944 roku. Z Kościółka musieliśmy uciekać, bo już się robiło niebezpiecznie. Mój oddział był w lasach koło Suśca. Chcieliśmy się przebić przez niemiecką linię. Witek Kopeć „Ligota” wtedy dowodził. Stanęliśmy na brzegu lasu i przez lornetkę obserwujemy teren, a tam pełno już Niemców było. Zauważyli nas i zaczęło się. Miałem karabin maszynowy i strzelałem, żeby ich zatrzymać. Miałem jeszcze dwa granaty na huk tylko, to rzuciłem, a sami się wycofaliśmy. Udało się uciec, ale dwa następne dni po lesie chodziliśmy i nie mogliśmy się przebić. Już jeść nie było co. Pamiętam, że doszliśmy
do takiej dolinki w lesie i wodę zobaczyliśmy w bajorku. Piliśmy tę wodę z bagna przez chusteczkę.

Pani Gruszczyńska.
Potem szliśmy dalej, aż pod Rynnicę. Spotkaliśmy tam panią Juliannę Gruszczyńską, która miała jeszcze krowy i ugotowała nam zacierki. Przyniosła nam jedzenie w wiaderku i tak tej zacierki zjedliśmy. I trzeba było się ukryć. Każdy musiał sobie znaleźć miejsce.
Pani Gruszczyńska przyniosła nam jeszcze motyki i łopaty, żebyśmy wykopali sobie takie kryjówki. To było niedaleko Rybnicy, blisko lasu. W wiosce stał krzyż, a trochę dalej była łąka, przez którą płynął Potok Łosiniecki, albo Wełniaczka, jak niektórzy mówili. Ta rzeka młyn napędzała u Gruszczyńskich i dalej szła do Tanwi. I tam na brzegu tej rzeki wykopałem sobie taki dół. Pani Gruszczyńska przyniosła też siekierę i wyciąłem w lesie świerk. To był czerwiec wtedy. Wbiłem korzeń drzewka w dno tej jamy, którą na brzegu wykopałem. Gałęzie tę jamę zasłoniły i tam się potem schowałem. Ale wcześniej poszedłem do Tadka „Podpięty”, który siedział nieruchom i nic nie robił. Mówi do mnie:  I tak nic z tego, wojny nie przeżyjemy, to już lepiej niech mnie od razu zabiją! Ale jakoś powoli go przekonałem, żeby się schował do tej mojej kryjówki, a ja sobie wykopałem drugą, na samym brzegu rzeki.

Za zasłoną wodnych lilii.
Na zakręcie tej rzeki rosła kępa takich lilii wodnych, to ja wziąłem zerwałem. Miałem motykę i łopatę, którą przyniosła pani Gruszczyńska. Brzeg był wysoki. Wydrążyłem tam dziurę, wsunąłem do środka nogi, a tutaj gdzie otwór, zamaskowałem tymi wodnymi liliami. Tak zaciągnąłem, jak drzwi. Woda sięgała mi po kolana. Tak czekałem.

Czerwcowa obława.
Z daleka słychać strzały, szum i krzyk. Niemcy wybili koło Rybnicy dużo ludzi. Strzelali do wszystkich. Byli coraz bliżej. Sytuacja była niewesoła… Przeczesywali wszystko, przechodzili trzema warstwami. Byli z nimi czarni, czyli niemieccy osadnicy. Tak ich nazywaliśmy, bo nosili czarne mundury. Ukraińcy też szli z Niemcami. Pomagali im Polaków wyłapywać. Wszystko dobrze z tej kryjówki widziałem przez liście. Jakby się obrócili, to by mnie mogli zobaczyć, bo ta kryjówka widoczna była. Jak widzieli Niemcy, że ziemia świeża, to kłuli zaraz bagnetami i strzelali… ale Pan Bóg dał że nie zobaczyli. Nikogo od nas nie znaleźli, ani moich braci stryjecznych. Jeszcze długo siedziałem w tej jamie, w błocie. Nie wychodziłem, chociaż obława przeszła. W końcu Witek „Ligota” przyszedł po mnie  i mówi:  no wyłaź, już po wojnie. Takie to były czasy…

Jeździłem na siwym koniu.
Pod Posadowem, Zenon Jachymek ps. „Wiktor” robił akcję w obronie Polaków mordowanych przez UPA. Poszliśmy tam na pomoc. Był tam konny zwiad. Pamiętam,
że jeździłem na takim siwym koniu. Niedawno, jak była rekonstrukcja tamtych wydarzeń,
to jeden ze zwiadu na podobnym, siwym koniu jechał. W kwietniu 1944 roku, na Wielkanoc była akcja w obronie ludności przed UPA. Mieliśmy swojego księdza Skowronka, proboszcza z Tyszowiec. Na polance w lesie odprawialiśmy mszę, a ja byłem ministrantem. To była skrócona msza polowa, jak warunki pozwalały. Było trochę hostii, trochę chleba, ksiądz oddział pobłogosławił i przyszliśmy do Posadowa. Ukraińcy rano, przed świtem, napadli na nas. Zaatakowali nas z lasu, jak Kolonia Telatyn. Część Ukraińców przeszła przez budynek, gdzie się zatrzymaliśmy…

„Ligota” i „Podbipięta”.
Obaj moi bracia nie przeżyli wojny, a jeden właśnie w Posadowie zginął od bagnetu. Byłem wtedy w innym oddziale, na Koloni Telatyn. „Polakowski” też umarł parę lat temu. Byłem na pogrzebie.

Dziękuję Panu Bogu…
Dużo by jeszcze opowiadać, ale i dużo się już nie pamięta. Dziękuję Panu Bogu, że mi dał taką drogę do przeżycia i wybrał opiekunów. Byłem zawsze domowy, kościelny, i tak do tej pory zostało. Jak byłem ministrantem w Chełmie, na tej górce, to ministranci byli trochę jak wojskowi, a ja lubiłem porządek. W partyzantce to mi się przydało. Człowiek, dużo może wytrzymać.

Bibliografia:
Wywiad pochodzi z archiwum rodzinnego i został zarejestrowany na dyktafonie
dnia 19 maja 2014 roku, w siedzibie ŚZŻAK Oddział w Zamościu.
Pan Tadeusz Kopeć wspomina moją praprababcię Juliannę Gruszczyńską
z Rybnicy.


Katarzyna Helena Siwiło







MÓJ PRADZIADEK PARTYZANT


- OPOWIEŚĆ O TADEUSZU GRUSZCZYŃSKIM PS. „KAPRAL”


Partyzancka historia mojego pradziadka
Tadeusza Gruszczyńskiego ps. „Kapral”,
 rozgrywała się w latach  1939 – 1952
 w Puszczy Solskiej.

Pradziadek urodził się 13 grudnia 1924 roku. W czasie II wojny światowej należał do ZWZ – AK. Walczył w miejscowym oddziale Władysława Bartosińskiego "Kata" i w kompanii Mariana Wardy "Polakowskiego". Do organizacji WiN został zaprzysiężony w ramach pierwszego plutonu dowodzonego przez Stanisława Samca ps. "Pasek" i pozostał w jej strukturach do 1952 roku. W drugiej konspiracji, jako jeden z żołnierzy Jana Leonowicza ps. „Burta”, był wielokrotnie więziony i przesłuchiwany przez UB w Tomaszowie Lubelskim i na Zamku w Lublinie.


Jerzy Markiewicz w książce „Nie dali ziemi skąd ich ród”, pisze:
„W rejonie susieckim w kwietniu i maju 1943 grupy szturmowe z kompanii "Polakowskiego" zlikwidowały 6 konfidentów w ramach akcji likwidacji konfidentów podjętej w obwodzie tomaszowskim.”
 
W drugiej książce Jerzego Markiewicza pt. "Partyzancki Kraj "
znajdują się informacja na temat udziału Tadeusza Gruszczyńskiego i jego dwóch braci Jana i Stanisława w jednej z licznych potyczek z Niemcami. Nazwisko Gruszczyński, pojawia się w składzie "drużyny AK z miejscowej placówki w Suścu, którą dowodził Władysław Bartosiński "Kat":

Oddział "Kata" wspólnie z sekcją oddziału leśnego "Wara" i "Jastrzębia" obsadzają drogę prowadzącą do Rybnicy, by powstrzymać okrążający partyzantów od południa pododdział niemiecki, posuwający się w kierunku Suśca. Niemców udało się skutecznie powstrzymać ostrzałem z karabinów maszynowych. Akcja partyzancka miała jednak swoją kontynuację, oddział "Wara" postanowił zniszczyć pociąg załadowany niemieckim sprzętem wojskowym. Do oddziałów: "Kata", "Jastrzębia" i "Wara" dołączył oddział "Albrechta" ,którego zadaniem było zaminowanie północnego odcinaka toru kolejowego za wsią Oseredek, między stacjami kolejowymi Nowiny -Susiec. Tutaj  połączone oddziały "Albrechta, "Wara" i "Maksa" zaplanowały dodatkowy ostrzał pociągu. Zadaniem oddziałów "Kata", "Esa", "Albatrosa" i "Murfa", było zaatakowanie w odpowiednim momencie stacji w Suścu, uniemożliwienie odwrotu pociągu w kierunku Bełżca i zmuszenie pociągu do jazdy w zaminowany rejon Nowin. Oddziały te zaminowały  z kolei odcinek od strony Bełżca, aby zapobiec ewentualnemu wsparciu Niemców, przez stacjonujący w Bełżcu pociąg pancerny. Planowana akcja przebiegała zgodnie z planem, wykorzystano element zaskoczenia: Na stacji Susiec powitał Niemców  ostry ostrzał karabinowy, już wkrótce całkowicie zaskoczeni cofnęli się do wagonów, pociąg ruszył w kierunku Nowin, gdzie lokomotywa wpadła na minę i wyleciała z toru. Niemcy rozpoczęli gorączkowe ostrzeliwanie wzdłuż torów. Teren nie sprzyjał partyzantom, natarcie utrudniała odsłonięta przestrzeń, mimo to oddział "Albrechta" zaatakował...

Informacje na temat powojennej działalności pradziadka, przekazała jego żona, a moja prababcia - Helena Gruszczyńska.
          
Opowiada Helena Gruszczyńska:

17 czerwca 1945 roku wyszłam za mąż.

 Miałam wtedy 16 lat. UB prześladowało twojego pradziadka. Polowano zwłaszcza na tych, którzy współpracowali z Janem Leonowiczem ps. "Burta". Pradziadek i „Burta” byli kolegami, razem walczyli z Niemcami,  z UPA a po wojnie z komunistami. Poza tym Jan Leonowicz, był naszym sąsiadem, gdy mieszkaliśmy jeszcze na Koszelach (obecnie Rybnica). Znałam dobrze jego żonę i córeczkę Basię.
                  
Przesłuchania:

 Pradziadka UB aresztowało kilkakrotnie za związki z „Burtą”. Przesłuchiwali go, bili, ale nic z niego nie wyciągnęli. Był czas, że zakrwawione kalesony odbierałam
z więzienia. Bili go gumowymi pałkami po piętach, po nerkach, po krzyżu, gdzie popadło. Takie to były czasy, ciągłe obławy, ucieczki, więzienia.

Obława UB:

 Jednak Ubecy nie zawsze byli górą. Kiedyś doniosła na niego mieszkająca w okolicy Ukrainka, "wtyczka" UB. Wiedziała, że "Burta" odwiedza żonę, wiedziała że obaj z dziadkiem w domu czasami bywają, bo tęsknili za rodziną. Jednej nocy tomaszowski Urząd Bezpieczeństwa zrobił zasadzkę. Przyjechali pod nasz dom, obstawili ludźmi, ale nie cały. Przód zastawili. Było źle. "Burta "w lesie, tylko dziadek wtedy w domu nocował , a tu trzeba szybko działać. Młoda wtedy byłam, ale i sprytna i nie bałam się! Z tyłu domu, od strony lasu, było zabite deskami okno. Oderwaliśmy deski i pradziadek w samych kalesonach przez tę szparę się przecisnął, wyskoczył i pobiegł w kierunku zabudowań gospodarczych. Mieliśmy tam stajnię i stodołę stojącą na skraju lasu. W ostatniej chwili przeskoczył przez płot, bo jak go zauważyli, puścili za nim serię z karabinu, ale na szczęście poszła po rogu stodoły. Pradziadek zdążył się schować, wsiadł na konia i uciekł do lasu. Wtedy Ubecy do domu weszli robić rewizję. Ja dziecko w beciku na rękach trzymam, a jeden z nich mówi: "A Pani co? Za takiego bandytę za mąż wyszła?! Ale nic nie znaleźli i pojechali.

Ucieczka do Bydgoszczy:

Z końcem września 1946 roku, wyjechaliśmy po kryjomu do Bydgoszczy. Pradziadek w nocy ukrył się w wagonie towarowego pociągu, siedział całą drogę
w drewnianej skrzyni, którą zarzuciliśmy sianem i słomą. W skrzyni miał kołdrę, wyścielone
 i tak pojechaliśmy. Dobrze nam się tam powodziło, ale w 1947 roku moja teściowa, a matka dziadka napisała do niego list: "Synu wracaj do domu, ujawniają się..."i dziadek posłuchał, wróciliśmy na Rybnicę.

W Tomaszowskiej „Cybulówce”:

Ujawnił się w listopadzie 1947. Nie był to jednak koniec problemów, tylko ich dalszy ciąg. UB zaczął wzywać go za "Burtę", który się nie ujawnił. Wkrótce poszedł siedzieć, trzymali go i przesłuchiwali najpierw w tzw. tomaszowskiej "cybulówce", więziennej piwnicy. Jak dziadka nie było, w nocy do okna zapukał "Burta", chciał wejść, wypić kubek mleka, zjeść, a ja go proszę: „ Janek, nie przychodź, Tadzika w więzieniu trzymają za ciebie, jestem sama, ja cię nie wpuszczę. ”Burta” posłuchał i odszedł. Widziałam go wtedy ostatni raz. Nad ranem poszedł do Nowin, tam UB zrobił zasadzkę na rzece. Kiedy wszedł na kładkę, puścili na niego serię z karabinu i zabili go, podziurawili jak sito. Potem ciało „Burty” rzucili na samochód, zawieźli do Tomaszowa i tam wyrzucili na śmietnik. Pradziadka wywlekli
 z piwnicy i pokazali mu ciało Burty”, żeby zobaczył, że jego dowódca został zabity.

Na Zamku w Lublinie:

Potem pradziadka przeniesiono na 9 miesięcy z więzienia w Tomaszowie na Zamek
w Lublinie. Chrzciny naszego drugiego syna przełożyliśmy do jego powrotu i jak się w końcu odbyły, dziecko już siedziało. Ksiądz Tomza, kapelan partyzantów jak udzielał chrztu, dał Andrzejowi krzyż do całowania i powiedział: "Andrzejku całuj, tylko nie zjedz!”
  
Na kartach książki autorstwa Henryka Pająka pt. "Burta kontra UB", nazwisko mojego pradziadka Tadeusza Gruszczyńskiego,
pojawia się pięć razy:

1. „ Skrobanowi wiadomo tylko, że w Rybnicy, u Gruszczyńskiego Tadeusza, "Burta" miał się spotkać z jakimś przedstawicielem warszawskiej konspiracji.”
2. „ Z kol. Zielone przeszliśmy do Puszczy Solskiej, gdzie przebywaliśmy ok. dwa tygodnie. Żywność dostarczał nam "Burta", który kupował ją bądź na stacji kolejowej Susiec, bądź też przynosił od Gruszczyńskiego Tadeusza ze wsi Rybnica.”
3. „ Po upływie jednego dnia czasu Leonowicz ps. "Burta" pozostawił nas obydwu z Samcem, udał się do zakwaterowania dowódcy obwodu naszej organizacji do "Wrzosa" przyprowadzając ze sobą dwóch członków organizacji gdzieś od Bełżca. Jeden nazywał się Babiak Stanisław, a drugiego nie znam, spotkaliśmy się w Puszczy w lesie za pośrednictwem znanego nam Gruszczyńskiego Tadeusza, zamieszkałego w Rybnicy gm. Majdan Sopocki.
4. „Plonem tego maratonu śledczego była plejada nazwisk ludzi, których sukcesywnie zatrzymywano do odrębnego śledztwa. Listę tych osób zredagował w dniu 15 lipca 1954 r. wyjątkowo brutalny i wydajny "przesłuchiwacz", por. Adolf Kotowski "(...) wśród wymienionych nazwisk pojawia się także nazwisko" Gruszczyński.”
5. „ Tadeusz Gruszczyński z Rybnicy: ZWZ, AK, WiN -do 1952, kilkakrotnie aresztowany przez UB za "Burtę".”

Bibliografia:
1. Pająk Henryk, Burta kontra UB, Lublin 1996 (str.297, str.101, str.95, str. 64, str. 218)

2. Markiewicz Jerzy, „Partyzancki Kraj”, Lublin 1980 ( str.6,  str.210).

3. Markiewicz Jerzy „Nie dali ziemi, skąd ich ród: Zamojszczyzna 27 XI 1942 – 31 XII1943”, Lublin, 1967

4. Ocalić od zapomnienia – Kalejdoskop wspomnień, Zamość 2013 r.

4. Wywiad z prababcią Heleną Gruszczyńską, zarejestrowany w 1997 roku ( archiwum domowe).


Wiktoria Byczyńska




KSIĄŻKA " OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA - KALEJDOSKOP WSPOMNIEŃ"

O Juliannie i Adamie Gruszczyńskich opowiada Bronisława Rebizant z domu Babiarz:


                                                                            Bronisława Rebizant z mężem i synem.




BRONISŁAWA REBIZANT – HUTA SZUMY ( REBIZANTY)
Na Rebizantach była przed wojną stanica harcerska, Olbrychtowo. Byli tam harcerze, dom harcerski, ładny, góralski. Stróżował w nim Skroban Władek, którego zabili Niemcy a Olbrychtowo spalili. Ale zanim wojna się zaczęła, były tam różne kursy: gotowania, pieczenia, szycia. Mama chodziła tam na ogniska z Rybnicy.

Kiedyś pracowałam w polu na Rebizantach, było blisko żniw. Nie pamiętam, co takiego robiłam, patrzę, a tu z pszenicy wystaje karabin, zaraz koło mnie. Z góry biegli ostrzeliwując się partyzanci, a Niemcy do nich strzelali. Kule mi koło głowy gwizdały. Bardzo się bałam,  nie wiedziałam, co się dzieje, ale strzelanina w końcu minęła i nic mi się nie stało. Innym razem, Niemcy wszystkich w jedno miejsce zganiali i do mnie mówi jeden z żołnierzy, że mam do reszty dołączyć. Zaczęłam go prosić, żeby mi pozwolił iść po dziecko na podwórko. Puścił mnie. Wbiegłam na podwórko, złapałam Kazika, wsadziłam go sobie na plecy i przez rzekę przeszłam na drugą stronę i uciekłam na Rybnicę. Nie zobaczyli mnie, zdążyłam uciec. 

Na Hucie Różanieckiej była cerkiew unicka i przy tej cerkwi wszystkich chowano. Leży tam też moja teściowa, Katarzyna. Przed wojną, zaraz po ślubie, pojechałam rowerem z moim pierwszym mężem Mikołajem na Hutę Różaniecką na odpust. Stanęłam i słyszę, jak ludzie zaczynają gadać, że ja taka chuda, że nie do roboty, co ten Mikołaj sobie wziął. A Mikołaj mnie za rękę, twardo stanął i mówi, żebym nie słuchała. Bardzo był dla mnie dobry i czuły. W ogień by za mną skoczył. Ale nasze wspólne życie nie trwało długo. Niemcy zabili Mikołaja w 1942 (?) roku. Najpierw go zranili na Skibowej Osadzie, gdzie mieszkaliśmy, była to gajówka niedaleko Borowca, w stronę Kościółka, a potem zabili go w Suścu. Pochowałam męża w tajemnicy na cmentarzu. Trumnę zrobił sąsiad z Rybnicy, Gruszczyński Adam, Był z niego bardzo dobry człowiek, wszystko potrafił zrobić i każdemu pomógł. Jego żona Julianna, była moją chrzestną matką. W tym czasie aresztowali też Niemcy mojego brata Bolka, którego podczas śledztwa w Zamościu zabili. Jeszcze jak żył Mikołaj, ukrywał się u nas w domu Julek Kudyba (?) z Huty Różanieckiej. Aresztowania wtedy były na Hucie. Julek u nas się ukrywał. Jak ktoś przychodził, to uciekał do szafy. Jak owdowiałam, to się chciał ze mną ożenić. Miałam wtedy 26 lat i byłam jak na te czasy już „ stara”. Tej nocy, kiedy zginął Mikołaj, miałam straszny sen, i czułam, że mój mąż nie żyje. Ludzie na wsi mówili, że już się ze mną teraz nikt nie ożeni, ale ożenił się ze mną Jan, brat Mikołaja, przeżyliśmy razem 67 lat i trzy miesiące. Obaj moi mężowie byli gajowymi, tak jak mój ojciec i dziadek. Na Rybnicy, gdzie się urodziłam i gdzie mieszkali moi rodzice Ewa i Aleksander Babiarz. W sąsiednim domu u Gruszczyńskiego Adama i Julianny, stacjonowali niemieccy oficerowie, a nocą przychodzili miejscowi partyzanci. Że to się nie wydało, to jakiś cud, bo przecież tylu było konfidentów, ale nikt Niemcom nie zdradził, że partyzanci w domu Gruszczyńskich mają sztab. Niemcom trzeba było gotować, piec chleb i prać, ale też naszym partyzantom. Prosiłam partyzantów, żebym nie musiała tak wszystkiego robić cały dzień, że pole mam i dziecko małe, a oni do mnie: Co nie masz czasu? To ja ci znajdę czas! Nie było wyjścia. Musiałam gotować, prać, wszystko. Potem przychodzili Niemcy. I ci uzbrojeni i tamci. Miałam małe dziecko, syna Kazika, Mikołaj nie żył, a pole było na Rebizantach. Żeby tam przejść, musiałam iść do Niemców po przepustkę. Pozwalali mi chodzić, ale nie wolno mi było zrobić najmniejszego kroku w bok, czy przyspieszyć, tylko musiałam iść prosto drogą, bo inaczej wartownicy by do mnie strzelali. Niemcy byli okopani na Rybnicy. Lasu jeszcze takiego nie było i co jakiś czas stał wartownik. Trzeba było przez tę linię przechodzić, żeby dostać się na pole, za Tanwią. I tak chodziłam a dziecko nosiłam na plecach.

Było też tak, że złapała mnie ukraińska policja. Jeździli po wsiach i rabowali. Święta były, szwagier Aleksander zaprosił mnie na Rebizanty, więc poszłam. A tam Ukraińcy weszli i mówią do nich, że ja bandytka jestem, że w nocy rabuję. Oni im tłumaczą, że nie, że ja rodzina, nie żadna bandytka, ale uparli się, że mnie zabierają do Płazowa. Jak raz opiekunka przyszła z Kazikiem. Ja mówię, że dziecka nie opuszczę, gdzie ja, to i dziecko. A oni, że im dziecko niepotrzebne. Miałam jedyne sto złotych, ostatnie pieniądze, odłożone na czarną godzinę i te pieniądze musiałam im oddać. Dopiero mnie zostawili.


Jak weszli do nas Rosjanie, to pamiętam, jak mi chcieli mój koc zabrać, pamiątkę po Mikołaju. Poszłam do dowódcy i ubłagałam, żeby mi ten koc oddali. Wszystko wtedy zabierali. Beczki z piwnicy wyciągali, kury łapali, wszystko, co się dało. A Rosjanki w nocne koszule Polek się ubierały, bo ładnie w nich wyglądały, jak w sukienkach. Po wojnie partyzanci z Lublińca przywieźli szpicli na rozstrzelanie. Szkoda mi ich było. Sami młodzi chłopcy, ale za zdradę ich czekała śmierć i zostali w lesie zabici i zakopani. Nie daj Boże żyć w takim niespokojnym czasie i na to wszystko patrzeć. Sztab był na naszej działce i u Gruszczyńskich. W partyzantce wszyscy byli: Polacy, Żydzi, Rosjanie, a nawet Niemcy, którzy swoim podpadli, i do lasu uciekli. Kiedyś w Tomaszowie w szpitalu spotkałam jednego Niemca, co u nas często bywał. Poznał mnie i dziękował mi, za pomoc.





                                                  Najmłodszy syn Adama i Julianny - Bolesław



JULIANNA MIELNICZEK, ŻONA ADAMA, MOJA PRABABKA PO KĄDZIELI ur. 13. 05. 1895 r. w Krasnobrodzie ( chociaż w akcie zgonu odnotowano – chyba błędnie – że urodziła się w Rybnicy), zm. w Rybnicy 3.04. 1972 r. Pochowana razem z mężem w jednym grobowcu na cmentarzu w Suścu.
Rodzice Julianny to Marianna i Józef Mielniczek. Brat Julianny – Jan Mielniczek, to ojciec Marii Mielniczek po mężu Wyszumirskiej. Jej mąż, Wyszumirski, był leśniczym, mieszkali nad źródełkiem w Suścu, dom się spalił. Julianna nazywana jest przez wspominających ją ludzi „ Matką Partyzantów.” W domu stacjonowali w dzień Niemcy, mieli tutaj swój sztab, Julianna i inne kobiety musiały dla nich prać, gotować. W tym samym domu stacjonowała pod nosem Niemców, nasza partyzantka. Bronisława Rebizant z domu Babiarz, której Julianna była matką chrzestną, wspomina, że ciężko pracowały kobiety i dla Niemców musiały wszystko przyszykować, uprać, ugotować i dla naszych partyzantów również. Synowie Julianny i Adama : Stanisław, Jan i Tadeusz działali w partyzantce. Na tym terenie znajdowali się wówczas pod dowództwem braci Pardusów. Młodszy, Józef, pasał wówczas krowy, był dzieckiem. Wiąże się z tym, zabawna historia:  kiedy zmęczony Józio przygnał wieczorem krowy i położył się spać, nie umył nóg, które miał bardzo ubłocone, bo biegał za krowami po łące i w bagnie ubrudził. Zmęczony od razu zasnął wprost na podłodze. Nad ranem do domu weszli Niemcy, którzy przyszli jak zwykle po mleko i chleb i jak zobaczyli leżącego Józia z czarnymi nogami, zaczęli krzyczeć, że „zaraza”, „chory” i  uciekli w popłochu. Józio, jak był starszy, jechał furmanką i wjechał na minę, która nie zabiła, ale go ogłuszyła, że do dzisiaj ma kłopoty ze słuchem.

Dzieci Julianny z Mielniczków i Adama Gruszczyńskiego:
Antoni ur. 1935 r. – zmarł w dzieciństwie, pochowany obok rodziców w Suścu.
Stanisław ur. 1917 i Maria ( dzieci Urszula, Elżbieta i Ziutek?)
Jan ur. 1921  i Helena Turska , ślub 1952 rok, ( dzieci : Jerzy, Wiesław, Irena)
TADEUSZ ur.1924  i HELENA SCHIENBEIN, ślub 1945 r ( dzieci: Lesław, Andrzej, ALINA)
Józef ur. 1927  i Janina Kałużyńska, ślub 1950 r. ( Marek, Danuta i Stanisław). Ojciec Janiny– Franciszek Kałużyński, był młynarzem, chodził po młynach: Borowiec, Młynki, do pałacu hrabiny Korytowskiej, była w Narolu gorzelnia i tartak, nie miał szkół skończonych, ale był bardzo zdolny, znał się na stolarce.
Bolesław ur. 1940 r.



Dom Gruszczyńskich w Rybnicy tuż po wojnie. 
W drzwiach na ganku stoi Helena Gruszczyńska z synem Lesławem.


W czasie wojny mieścił się w nim sztab AK. Moja pra babcia Julianna Gruszczyńska 
nazywana była "Matką Partyzantów."

 
Dom Gruszczyńskich i mój dom rodzinny obecnie


                              Mój dom rodzinny zimową porą...

Mój dom rodzinny latem...


                                 Młyn Gruszczyńskich w Rybnicy
       

Cmentarz w Suścu: Mieczysław Haraszczuk zginął tragicznie w młynie, miał 18 lat
 Rodzice Mieczysława, Andrzeja i Jana Haraszczuków - Katarzyna i Aleksander

Powiązania rodzinne:
Helena Rebizant ( córka Jana Rebizanta, rodzonego brata mojego dziadka Piotra)
jest żoną Jana Haraszczuka.








                                                Moi dziadkowie po kądzieli:              
                                                Helena Gruszczyńska ( rodowe Schienbein)
                                                z mężem Tadeuszem Gruszczyńskim


                                              Ślub Heleny i Tadeusza 17 czerwca 1945 rok

                                                                     

                                             Tadeusz Gruszczyński

                                                                 Mój dziadek partyzant:

Działalność w ZWZ-AK:

Tadeusz Gruszczyński ps. "Kapral", jako żołnierz AK walczył w oddziale Mariana Wardy ps. "Polakowski" W literaturze na temat walk partyzanckich w Puszczy Solskiej i w rejonie Suśca, nazwisko dziadka wymieniane jest także przy oddziale Władysława Bartosińskiego "Kata". W książce autorstwa Jerzego Markiewicza pt. "Partyzancki Kraj" znajduje się informacja na temat udziału Tadeusza Gruszczyńskiego i jego dwóch braci Jana i Stanisława w jednej z licznych potyczek z Niemcami. Nazwisko dziadka wymienione jest w składzie "drużyny AK z miejscowej placówki w Suścu, którą dowodził plut. Władysław Bartosiński "Kat".


Działalność w WiN:
 
Na kartach książki autorstwa Henryka Pająka pt."Burta kontra UB", nazwisko dziadka przewija się pięciokrotnie, pozwolę sobie na zacytowanie fragmentów dotyczących go osobiście:

-(...)Skrobanowi wiadomo tylko, że w Rybnicy, u Gruszczyńskiego Tadeusza, "Burta" miał się spotkać z jakimś przedstawicielem warszawskiej konspiracji."(1)

-(...)Z kol. Zielone przeszliśmy do Puszczy Solskiej, gdzie przebywaliśmy ok. dwa tygodnie. Żywność dostarczał nam "Burta", który kupował ją bądź na stacji kolejowej Susiec, bądź też przynosił od Gruszczyńskiego Tadeusza ze wsi Rybnica "(2)

-"(...)Po upływie jednego dnia czasu Leonowicz ps. "Burta" pozostawił nas obydwu z Samcem, udał się do zakwaterowania dowódcy obwodu naszej organizacji do "Wrzosa" przyprowadzając ze sobą dwóch członków organizacji gdzieś od Bełżca .Jeden nazywał się Babiak Stanisław, a drugiego nie znam, spotkaliśmy się w Puszczy w lesie za pośrednictwem znanego nam Gruszczyńskiego Tadeusza zamieszkałego w Rybnicy gm. Majdan Sopocki."(3)

-(...)Plonem tego maratonu śledczego była plejada nazwisk ludzi, których sukcesywnie zatrzymywano do odrębnego śledztwa. Listę tych osób zredagował w dniu 15 lipca 1954 r. wyjątkowo brutalny i wydajny "przesłuchiwacz", por.Adolf Kotowski "(...) wśród wymienionych nazwisk pojawia się także nazwisko" Gruszczyński".(4)

-Tadeusz Gruszczyński z Rybnicy :ZWZ, AK, WiN -do 1952, kilkakrotnie aresztowany przez UB za "Burtę"(5)
Henryk Pająk,Burta kontra UB,Lublin 1996
1.tamże str.297
2.tamże str 101
3.tamże str 95
4.tamże str 64
5.tamże str 218



Tak wspominała ten czas babcia Helusia: 

17 czerwca 1945 roku wyszłam za mąż. Miałam wtedy 16 lat. UB prześladowało wtedy twojego dziadka, wyławiało partyzantów, polowano zwłaszcza na tych, którzy współpracowali z nieuchwytnym "Burtą". Dziadek i "Burta" byli kolegami, łączyła ich wspólna wojaczka w lesie i wypady na Ukrainę, gdzie walczyli z oddziałami UPA. Jan Leonowicz ps. "Burta" był naszym sąsiadem, gdy mieszkaliśmy jeszcze na Koszelach(obecnie Rybnica). Jeszcze długo po tym, jak "Burta" ukrywał się w lesie, mieszkała tu jego żona i ukochana córeczka Basia. Dziadka UB aresztowało kilkakrotnie za związki z Burtą "Przesłuchiwali go, bili, ale nic z niego nie wyciągnęli, był czas, że zakrwawione kalesony odbierałam z więzienia...bili go gumowymi pałkami po piętach, po nerkach, po krzyżu, gdzie popadło...Takie to były czasy, ciągłe obławy, ucieczki, więzienia. Nie zawsze ubecy byli górą...Kiedyś doniosła na dziadka mieszkająca w okolicy Ukrainka, "wtyczka"UB. Wiedziała, że "Burta" odwiedza żonę ,wiedziała że obaj z dziadkiem w domu czasami bywają ,bo za rodziną tęsknili. Jednej nocy tomaszowski UB zrobił zasadzkę, obstawili ludźmi dom, ale głupio trochę, bo tylko przód zastawili...Było źle, "Burta "w lesie, tylko dziadek wtedy w domu nocował ,a tu trzeba szybko działać, uciekać...Młoda wtedy byłam, ale i sprytna i nie bałam się! Szybko dziadkowi rzeczy spakowałam, z tyłu domu było zabite deskami okno, tam nie obstawili, deski oderwaliśmy i dziadek w samych kalesonach przez okno wyskoczył i pobiegł w kierunku zabudowań gospodarczych. Mieliśmy tam stajnię i stodołę stojącą na skraju lasu. Patrzę, dziadek przez płot skoczył a oni za nim serię z karabinu puścili, ale poszła po rogu stodoły, dziadek zdążył uskoczyć, siadł na konia, którego w lesie zostawił i uciekł do lasu! Ubecy wtedy do mnie przyszli rewizję robić, ja dziecko w beciku na rękach trzymam...a jeden mówi: "A Pani co? Za takiego bandytę za mąż wyszła?! Pojechali, rewizji już nie robili. Z końcem września 1946 roku wyjechaliśmy po kryjomu, dziadek w nocy ukrył się w wagonie towarowego pociągu, siedział całą drogę w drewnianej skrzyni, którą zarzuciliśmy sianem i słomą. W skrzyni miał kołdrę, wyścielone i tak pojechaliśmy do Bydgoszczy. Dobrze nam się tam powodziło, ale w 1947 roku moja teściowa, a matka dziadka napisała do niego list: "Synu wracaj do domu, ujawniają się..."i dziadek posłuchał, wróciliśmy na Rybnicę. Ujawnił się w listopadzie 1947. Nie był to jednak koniec problemów, tylko ich dalszy ciąg...UB zaczął wzywać go za "Burtę", który się nie ujawnił. Wkrótce poszedł siedzieć, trzymali go i przesłuchiwali najpierw w tzw. tomaszowskiej "cybulówce", więziennej piwnicy. Jak dziadka nie było, w nocy do okna zapukał "Burta", chciał wejść, wypić kubek mleka, zjeść, a ja go proszę: Janek, nie przychodź, Tadzika w więzieniu trzymają za ciebie, jestem sama, ja cię nie wpuszczę...”Burta” posłuchał i odszedł. Widziałam go wtedy ostatni raz. Nad ranem poszedł do Nowin, tam zasadzkę zrobili na rzece, jak wszedł na kładkę puścili na niego serię, zabili go, podziurawili jak sito... bandyci! Potem rzucili go na samochód, zawieźli do Tomaszowa i tam wyrzucili ciało na śmietnik...Dziadka wywlekli z piwnicy i tam go zaprowadzili, żeby zobaczył ...Z więzienia w Tomaszowie wywieźli dziadka na 9 miesięcy do Lublina, do więzienia "na Zamku". Czekaliśmy na niego w domu, chrzciny naszego drugiego syna Andrzeja musieliśmy przełożyć do jego powrotu. Andrzej był duży, na rękach już siedział jak go chrzciliśmy i ksiądz Tomza, kapelan partyzantów jak chrztu udzielał, dał Andrzejowi krzyż do całowania i mówi: "Andrzejku całuj, tylko nie zjedz!"




W Nowinach, w niedzielę 16 września 2012 roku, odbyła się uroczystość poświęcona pamięci „Żołnierza Wyklętego” Jana Leonowicza „Burty”. Był żołnierzem antykomunistycznego podziemia w powojennej Polsce. Zginął w 1951 roku w miejscowości Nowiny ( Gmina Susiec) w zasadzce zorganizowanej przez UB. Zginął jako jeden z ostatnich dowódców oddziałów leśnych Okręgu Zamojskiego WiN. W Nowinach odbyła się uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej tego legendarnego żołnierza i partyzanta. Odsłonięcia pamiątkowej tablicy dokonała córka Jana Leonowicza – Krystyna Maria Barbara Leonowicz – Babiak. Głównym inicjatorem odsłonięcia tablicy upamiętniającej Jana Leonowicza „Burtę” w Nowinach, był mjr Bronisław Malec.”

Uroczystość w Nowinach pozwoliła mi wymienić listy z Panią Krystyną Marią Barbarą Leonowicz – Babiak ( ktoś wspomniał Pani Barbarze o mojej książce pt. „Singiel”, w której pod postacią powieściowego „Butnego”, opowiedziałam fragment prawdziwej historii „Burty” i napisałam jej ciąg dalszy). Pani Barbara zadzwoniła do mnie, byłam poruszona i szczęśliwa. Jak na złość zasięg był bardzo zły i ciągle rwało się połączenie telefoniczne, jednak Pani Barbara opowiedziała mi o weselu mojej babci i dziadka, które jako mała dziewczynka obserwowała przez szparę w drzwiach od szafy, w której schowała ją mama. Było to wesele partyzanckie, mężczyźni byli uzbrojeni i jak to na weselu…od kieliszka nie stronili. Stąd – podejrzewam – te zabiegi Mamy Pani Barbary. Usłyszałam także historię o kocie, który wybiegł z lasu w czasie uroczystości w Nowinach i podbiegł do Pani Barbary, pogłaskała go, a on chwycił ją delikatnie za palec i ponownie pobiegł do pobliskiego lasu. O tym, że wujek Janek kochał zwierzęta ( konie, psy, koty), opowiedział mi z kolei siostrzeniec Jana Leonowicza – Pan Mirosław Brzozowski, który zadał sobie trud odszukania mnie, ponieważ także usłyszał o książce i wątku historycznym. Rozmawialiśmy parę razy przez telefon. Niestety Pan Mirosław odszedł w ubiegłym roku…

Babcia Helusia opowiadała mi wiele razy o dziadku ( swoim mężu, o „Burcie” – sąsiedzie i dowódcy dziadka, gdy mieszkali jeszcze na Koszelach ( teraz Rybnica na trasie Tomaszów Lub. – Susiec) oraz o małej Basi i jej Mamie, które jakiś czas jeszcze mieszkały na Koszelach a potem wyjechały. Tadzik! Tadzik! – tak babcia wołała na dziadka, dobrze to pamiętam z dzieciństwa. Opowieści mojej babci ( dziadek zmarł 15 kwietnia 1984 roku, tuż przed moją Pierwszą Komunią Św.)- stały się inspiracją do powstania książki pt. „ Singiel” i jej drugiego wydania z poprawkami pt. „Zatrzymaj mnie”. W posłowiu, od autora, piszę dokładnie o tym, jak powstała książka i komu ją poświęcam. Echa tamtych powojennych lat czytelnicy odnajdą także w „Przytul mnie”.

Dokument o Janie Leonowiczu ps. "Burta" pt.  " Siła bezsilnych - Bohaterowie czy straceńcy (Zamojszczyzna) TVP HISTORIA. Jana Leonowicza "Burtę" - Żołnierza Wyklętego Zamojszczyzny - wspominają m.in. córka i siostra. 




Czas powiedzieć prawdę do końca…

Walka na Zamojszczyźnie nie miała sobie równej. Mówiono, że więcej tu partyzantów niż drzew w lesie, lecz po co o tym mówić i to wspominać? Mówi się: było, minęło, nie wróci… Ale trzeba mówić i przypominać, bo nadal mówi się o żołnierzach powojennej konspiracji „bandyci”, „ złodzieje” i jeszcze gorzej, rzadko kto zdaje sobie sprawę, jak wiele my dzisiaj zawdzięczamy tym najwytrwalszym. Może teraz, gdy więcej wiemy o działaniu władz komunistycznych, o śledztwach, przesłuchaniach, donosicielstwie i złamanych życiach wielu ludzi, całych rodzin, o niszczeniu polskiej kultury i gospodarki. Może właśnie teraz należy mówić o ludziach, którzy nie poszli na współpracę, na łatwiejszy chleb, lepsze posady. Żołnierze Wyklęci cierpieli zimno, głód, więzienie, przesłuchania i tortury zadawane przez rodzimych oprawców i nie milczeli, gdy wokół głupota i zdrada, lecz z determinacją walczyli do końca.
Tym razem opowiemy o „Burcie” Janie Leonowiczu dowódcy „Żelaznej Kompanii” zorganizowanej w kwietniu 1945 roku, oddziału dywersyjnego, stosunkowo nielicznego (16 – 20 ludzi) ale dobrze uzbrojonego. Dlatego o „Burcie”, bo tak mówili o nim koledzy, żołnierze ochotnicy: był to polski bezkompromisowy patriota, dobry dowódca i przyjaciel ludzi. „Burta” był indywidualnością. Nie wierzył w powodzenie pracy konspiracyjnej opartej na rozbudowanej strukturze WiN-u, jak się później okazało na podstawie akt Zamojskiego Inspektoratu - miał rację. Opowiadał się za działaniem lotnych grup dywersyjnych gotowych do walki orężnej, za natychmiastowym wymierzaniem sprawiedliwości szpiclom, ubekom, wszelkiego rodzaju nadgorliwcom, bo zwykłym gorliwcom tylko „przetrzepywał spodnie.” Zwykłym ormowcom, milicjantom jedynie odbierał broń, zwalczał zakładane tu pegeery zwane kołchozami z dużym skutkiem. „Burta” był zapalonym kawalerzystą. Uważał, że szybko poruszające się patrole konne ułatwiają rozeznanie w terenie. „Ubeki mówią, że „Burta” lata samolotem, bo nie nadążają za nim samochodami.”

Jaki był wasz dom rodzinny? Co wynieśliście z tego domu, co wyniósł z tego domu „Burta”, jaki był w dzieciństwie, może kilka wspomnień.

EWELINA VONAU, siostra „Burty” : Myśmy z domu wynieśli wszystko. Miłość do Ojczyzny, to było na pierwszym planie. Tatuś zawsze nam mówił, że nie ma ofiary, której by nie można ponieść dla Ojczyzny, dla wolności, dla dobra. Wszystkie dzieci to wyniosły i myśmy wszyscy należeli do organizacji. U nas w domu partyzantka zawsze mogła się zatrzymać, pomagał tatuś jak mógł, jakimiś pieniędzmi, czy zbożem, czymś innym ale zawsze służył pomocą.
Dziadek „Burty” był powstańcem styczniowym . Po konfiskacie majątków Leonowicze i Konstantynówka rodzina bardzo zubożała. Ojciec „Burty” również należał do AK i leśniczówka w Witkowie, gdzie mieszkali była ostoją partyzantki do 1944 roku. Potem cała rodzina Leonowiczów była prześladowana przez NKWD i UB.

KRYSTYNA MARIA BARBARA LEONOWICZ – BABIAK, córka „Burty” : Mój dziadek twierdził, że Polakiem się jest wtedy, gdy się służy Ojczyźnie, wobec tego wychował synów w ten sposób, że musieli po prostu służyć w wojsku, a córki miały służyć inaczej, być nauczycielkami. I tak oni wzrastali w tej atmosferze. Tam nie było wyboru, oni się nigdy nie wahali. Sprawy prywatne były właściwie zawsze na ostatnim miejscu.

Jan Leonowicz „Burta” uwielbiał sport. Jeździł konno, na nartach, łyżwach, pływał, doskonale strzelał. Odbywał służbę w 2 pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie. We wrześniu 1939 roku walczył, był ranny a potem już do końca konspiracja.

KRYSTYNA MARIA BARBARA LEONOWICZ – BABIAK, córka „Burty” : Pamiętam go uśmiechniętego, takiego, który robi bez przerwy psikusy mojej mamie, który jak wchodził, to dom był pełen śmiechu. Nie umiał ani chwili usiedzieć spokojnie. Był dla mnie uosobieniem wspaniałego mężczyzny. Pamiętam go na koniu jak przyjeżdża, ten jego oddział karny, słuchający go we wszystkim, poza tym ci żołnierze go kochali tak jak ja pamiętam. To się przejawiało w takich śmiesznych nieraz rzeczach. Na przykład przyjechało ich trzydziestu kilku z końmi, niektórzy mieli po dwa konie, a w domu nie ma co jeść, a trzeba tylu ludzi nakarmić. Więc mamusia biegała do sąsiada, żeby narwać wiśni i robili pierogi ci wyznaczeni. A tatusia koń szukał go i wszedł do kuchni. Oczywiście byli żołnierze, ale pozwolili mu zjeść wszystkie pierogi, bo to był koń mego ojca. Moja mamusia, jak to zobaczyła, to jej ręce opadły. Panowie, zlitujcie się! No skąd ja wam teraz wezmę wiśnie, skąd wam wezmę śmietanę? A jak to? – mówią. Siwek chciał, to Siwek mógł robić co chce. Uważali, że nawet koń może wszystko zrobić, bo to koń ich dowódcy.

Jaki był „Burta”?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: „Burta” był bardzo wesoły, mieliśmy z nim wiele draki, ale żalu nie mam, był to jeden z najlepszych dowódców. U niego nikt nie mógł niczego zrobić za jego plecami, od walki nigdy się nie uchylał i szedł tam, gdzie było najgorzej. Żył razem z nami normalnym życiem. Jak trzeba, były kawały i żarty, ale gdy trzeba było stawać do walki, to stawał się nieugięty. Nie było wtedy dyskusji.

Czy Pan ufał „Burcie”? Czy żołnierze mu ufali?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Bardzo! Ja znałem go bardzo długo i nigdy nie widziałem, żeby się załamywał. Ludzie mu ufali. Zostawiali mieszkania, tam było wszystko, zegarki, pierścionki, ale oni byli pewni, że żołnierz od „Burty” niczego nie weźmie. U „Burty” każdy pluton, każdy żołnierz wiedział, że coś takiego nie przejdzie.
Jakim był żołnierzem w konspiracji? Jak ocenialiście jego umiejętności w lesie?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Był przede wszystkim wojskowym i podejmował dobre decyzje, miał swojego rodzaju intuicję. Nawet, gdy znajdował się w okrążeniu czy osaczony w bunkrze, nie poddawał się. Każdy inny dowódca w takiej sytuacji z pewnością by się poddał, ale nie on.
Taki przykład świadczący o odwadze „Burty”: Jest polowanie na dzika, w krzakach słychać krzyk na pomoc bez wahania rzucił się „Burta”, celnym strzałem położył dzika. Albo wtedy, gdy przedzieraliśmy się przez trzy pierścienie największego niemieckiego okrążenia w Puszczy Solskiej pod Osuchami i gdy szczęśliwie wydostaliśmy się to nagle „Burta” wraca się po rkm leżący przy śpiącym Niemcu. Myślę sobie – zwariował! Przecież mogą się obudzić, mogą zauważyć go Niemcy z innych posterunków, ale „Burta” poszedł i wrócił z erkaemem. Mówił, że jeżeli przeżyje wojnę, to go sobie powiesi nad łóżkiem. Wojnę niemiecką przeżył, ale tej drugiej już nie przeżył.

KRYSTYNA MARIA BARBARA LEONOWICZ – BABIAK, córka „Burty” : Czasem mi się zdaje, że tatuś patologicznie się nie bał. Jak patrzę na to, co robił, to mi się wydaje nienormalne, żeby się aż tak nie bać, albo był tak zrezygnowany. Z resztą on o śmierci mówił w sposób bardzo naturalny, że jeżeli nie ma drogi powrotu, to musi się to skończyć jednoznacznie. Dla mnie było to wtedy nie do przyjęcia. Nie obchodziły go w ogóle materialne strony domu. To jest nieszczęście dla kobiety i żony. Potrafił wynieść ostatnią z domu rzecz. Jak dostawali jakieś przydziały racji żywnościowych to pamiętam, że z Suśca, kiedy u nas nie było zupełnie nic w domu, bo tak się zdarzało, z tatusia oddziału magazynier przyniósł dwa kilogramy słoniny – pamiętam taką rzecz – i mówi do mamusi: jakby się „Burta” dowiedział, to nie wiem, co by mi zrobił, a to jest jego przydział, tylko on oddał do wspólnego kotła. Ale jak mu zabili kogoś, to rzewnymi łzami płakał. Jak ktoś był chory, to potrafił iść do Tomaszowa po leki. W Oseredku była taka rodzina, którą ojciec chyba od głodowej śmierci uratował. Dziewięcioro dzieci u tego gospodarza w domu, a ojciec kupił od Sowietów konia i dał im go i oni tym koniem wywozili drzewo z lasu i dzięki temu mogli się utrzymać. Ale jeszcze opowiem coś o popularności mojego ojca. To był rok 1947 – 48, nie pamiętam, byłam jeszcze małą dziewczynką i miejsce w którym się z ojcem umówiliśmy, było między dwoma stacjami w lesie. Noc, ciemno, zjawia się konduktor i wszystkim w przedziale się bardzo przypatruje, sprawdza bilety i pyta mamusi: no to gdzie pani wysiada? Mamusia mówi – bo do tej dalszej miała wykupione – no chyba tam… A nie potrzebuje pani, żebym w połowie drogi zatrzymał pociąg? Ja pani zatrzymam w połowie drogi, proszę być przygotowaną, żeby wysiąść. I zatrzymał nam ten pociąg. Ledwo wysiadłyśmy i tata zaraz się zjawił. Takie dziwne rzeczy się nam przydarzały. Czasem były to trudne spotkania dla mojej mamy, ojciec też wtedy wysyłał listy pełne żalu, gdy do spotkania nie doszło. Ale czasem było tak, że tatuś przyjeżdżał, brał prowiant, który mamusia dla niego przygotowała, zwykle na taki wózek bardzo wywrotny, który kupił po to, by przewozić te rzeczy do oddziału i czasem zabierał mnie z sobą. Wieczorem, jadąc, bardzo dokładnie mi pewne rzeczy starał się utrwalić w pamięci. Szczególnie pamiętam jeden taki wyjazd: Późnym wieczorem, już ciemno było, gdy tatuś po mnie przyjechał i zabrał mnie ze sobą z Koszel gdzie mieszkaliśmy w kierunku wsi Paary, tam jest taka miejscowość, gdzie skręcaliśmy do lasu. I mówił mi tak: Widzisz, ta brzoza jest taka skrzywiona, ale ona się tobie tak kłania, tak się cieszy, że jedziesz. Potem korzenie sosny tworzyły na wierzchu jakby taki pomost. To jest taki specjalny mostek, żebyś mogła po nim przejechać królewno – mówił, bo ja tak wysoko siedziałam na tej górze prowiantu, na ziemniakach, kapuście i czymś tam jeszcze. Nie mówił mi, że będę musiała kogoś do niego przyprowadzić, tylko po prostu mi utrwalał całą drogę, tak, że ja ją do dzisiaj pamiętam. I o brzasku, bo dosłownie słońce zaczynało wstawać, mamusia mnie obudziła. Było jakichś trzech panów, jeden z nich wyrażał swoje niezadowolenie, że takie małe dziecko to nie zaprowadzi do ojca, ale mamusia mówi, że zaprowadzi, bo już to robiła. I pytała mnie: Basiu, pamiętasz? A ja mówiłam, że tak i tak wszystko opowiadałam i zaprowadziłam ich. Już potem ojciec sobie zdawał sprawę, że walka jest przegrana. Był już potem człowiekiem bardzo nerwowym, ale zdecydowanym walczyć do końca. Tylko martwił się o jedną rzecz, że złapią go żywego. Powiedział, że ćwiczy się w tym, żeby nie zdradzić jakichś tajemnic, którymi by można było kogoś obciążyć i w związku z tym miał przygotowany wariant własnej śmierci, bo mówił, że jak strzela, to liczy kule, bo ostatnia jest dla niego. Nie wolno mu wystrzelić ostatniej kuli.

Burta zginął w zasadzce przy szkole w Nowinach. 9 lutego 1951 roku mając 39 lat. Zdradzony przez nauczycielkę Władysławę P. która później pracowała w UB w Lublinie, jako maszynistka. Podobno dostała za „Burtę” 150 tyś. złotych.

EWELINA VONAU, siostra „Burty”: Oni w tej miejscowości byli przekonani, że brat odebrał sobie życie. Mówił jeden człowiek, że miał rękę przy głowie, ale tego nikt nie stwierdził. Opowiadał, że po drodze oni zatrzymali się przy szpitalu tomaszowskim, bo chcieli widocznie, by był żywy. Może w czasie drogi jeszcze żył. Zabrali doktora ze szpitala na UB, doktor był tam jakieś pół godziny, a potem wyszedł. A „Burta” potem leżał na podwórzu. Leżał dwa tygodnie. I wtedy jedna z moich sióstr była aresztowana i 10 lutego rano UB weszło do niej, by potwierdziła tożsamość brata. Tak nam opowiadała później, była zwolniona, że wyszła i tak sobie postanowiła, że im nie powie, nawet jak pozna, że to jest brat to im nie powie, niech dalej go szukają. Z daleka już go poznałam po pokroju ciała, postaci całej. Leżał odkryty i kiedy podeszłam zobaczyłam, że twarz ma pokaleczoną przez wrony. No i wtedy nie zapanowała nad sobą, zaczęła rozpaczać i nie trzeba już było mówić, że to „Burta”.

KRYSTYNA MARIA BARBARA LEONOWICZ – BABIAK, córka „Burty” : Ja wiele lat nie wierzyła, że ojciec nie żyje. Dla mnie on był niezniszczalny. Kiedy byłam w internacie w Pasłęku i do koleżanek przyjeżdżali ojcowie, to ja wychodziłam daleko z pokoju, żeby nie widzieć, bo przecież kiedyś mój ojciec też musi przyjechać, marzyłam o tym, że przyjedzie do mnie.

Jest taki fragment w zeznaniach Stefana Kobosa ps. „Wrzos”, przełożonego „Burty”, aresztowanego w 1956 roku. Zeznawał tak: Współpracowaliśmy z Armią Czerwoną, służyliśmy znajomością terenu minując mosty i tory i nagle w okolicach Skaryszewa następuje pierwszy moment tragedii. Lufy sprzymierzeńców zostały wymierzone w nas, AKowców. Zaczęły się rozbrojenia i wywózki. Przesłuchujący Kobosa kapitan Jędrej Jan powiedział: Zarzuca się wam, że na terenie powiatu tomaszowskiego i części lubaczowskiego usiłowaliście przemocą zmienić ustrój PRL. Walczyli z determinacją do końca. Gdy patrzymy na zdjęcie Jana Leonowicza „Burty” z młodą żoną Ludwiką z Lancmeńskich pytamy, czy ich życia, nie zostały zmarnowane, bo cierpieli całymi rodzinami. Marian Pilarski „Jar” –stracony. Jego córka Danuta skazana na wieloletnie więzienie. Mieczysław Lal, brat Franciszka znaleziony z roztrzaskaną głową już w stanie wojennym, działacz KOR-u i Solidarności. Bronisław Skroban, brat więzionego Czeslawa, bity razem z matką, napastowany. Musieli się wyprowadzić w Szczecińskie i tam matka została aresztowana, a Bronisława skierowano do karnej kompanii do Wałbrzycha, do kopalni węgla i wiele innych tragedii rodzinnych, w które nam, dzisiejszym trudno uwierzyć. Czesław Skrobanowski był partyzantem w ugrupowaniu sowieckim Miszki Tatara. Po wojnie mógł zrobić karierę, ale wybrał „Burtę” i nową konspirację.

Kim pan był wtedy, w oddziale Miszki Tatara?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Komunistą byłem. Całkowicie komunistą byłem.
Ale wierzył pan w te ideały komunistyczne?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Tak, wierzyłem, wtedy wierzyłem. Mieliśmy Polaków wyłapywać, wieszać i strzelać. I mnie skierowano do Tomaszowa do NKWD do tak zwanej komendy wojennej. A że Ruscy już dawno obmyślili dawać nam awanse i wszystko i tu nas szkolić, że będziemy Polaków mordować.
Na czym ten komunizm tam od wewnątrz, jak pan obserwował polegał w oddziałach sowieckich?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Na kłamstwie i sile. Kłamstwo i siła…

Jak pan trafił do „Burty”?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Znałem „Burtę” jeszcze z czasów przedwojennych. Ale zanim znalazłem się w jego oddziale, to przeżyłem gehennę, bo jedni mnie ścigali a drudzy niedowierzali.

Przecież wiedzieliście, że ta walka jest skazana na niepowodzenie?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Nie, wcale nie! Od 1948 roku do 1950 roku była gwarancja, że już wojna stoi na krawędzi. Nie tylko rząd londyński ale czekaliśmy na most powietrzny i że już będzie wojna. Taki Burta”, „Wrzos”, czy „Jastrząb” czy taki „Żelazny”, czy „Uskok” i takich w Polsce było wielu liczyli na to, że nawet jeśli oni zginął, przyjdą po nich inni. Wiedzieliśmy, co nas czeka. Wszyscyśmy wiedzieli. Dlatego wielu się strzelało rannych, „Orzeł” się zastrzelił, „Laluś” też się zastrzelił. Dowódca II Rejonu też się sam zastrzelił.

Jaki pan dostał wyrok po śledztwie i po sprawie?

CZESŁAW SKROBANOWSKI, ostatni żołnierz „Burty”: Trzykrotna kara śmierci.
Jeśli uznajemy za bohaterstwo zamach na Kutscherę czy innego oprawcę hitlerowskiego, to dlaczego nie jest bohaterstwem zamach na okrutnego ubowca, szpicla czy zdrajcę w Polsce okupowanej przez Sowietów. Ta druga konspiracja była trudniejsza, bo przeciwnik był zamaskowany, działał skrytobójczo. Wielu zaprzedało się za pieniądze, przywileje, medale. Wystarczy przeczytać raporty z przesłuchań. Ile w tym perfidii, wymyślnego okrucieństwa. I ci przesłuchiwacze, utrwalacze władzy ludowej biorą sute emerytury a ich ofiary, jeśli przeżyli, żyją w biedzie, schorowani, zapomniani. Czas powiedzieć prawdę do końca… Nazwać rzeczy po imieniu, bo następne pokolenia nam tego nie wybaczą. Młodzi ludzie interesują się tymi sprawami. To nie prawda, że ich to nie obchodzi. Ktoś powie, to wyjątki, ale przecież ruchy walczące o prawo i wolność nigdy nie były masowe. Pamięć o tych, co zginęli za wolną Polskę, żyje. O tym powinni pamiętać

Napis na tablicy pamiątkowej w Nowinach:
JAN BOGUSŁAW ZIEMOWIT LEONOWICZ UR. 15 STYCZNIA 1912
ŻOŁNIERZ WRZEŚNIA, NASTĘPNIE AK I WiN-u.
DOWÓDCA ODDZIAŁU POLSKIEGO PODZIEMIA
POLEGŁ W NOWINACH W ZASADZCE ZORGANIZOWANEJ PRZEZ FUNKCJONARIUSZY UB 9 LUTEGO 1952 r. ( powinno być 1951)

MIEJSCE POGRZEBANIA ZATAJONO
Ewelina Vonau – siostra „Burty” i Czesław Skrobanowski – żołnierz „Burty” już nie żyją.
Wspomnienie o Janie Leonowiczu ps. „Burta” jest streszczeniem wspomnień i wypowiedzi córki, siostry Jana Leonowicza ps. „Burta”, oraz żołnierza z jego oddziału z filmu pt. „Siła bezsilnych – bohaterowie czy straceńcy ( Zamojszczyzna). Scenariusz i realizacja Alina Czerniawska, zdjęcia Zbigniew Napiórkowski, dźwięk Andrzej Mularczyk i inni. Komentarz czytał Tadeusz Borowski. Wykorzystano materiały archiwalne WFDiF, TVP.S.A oraz zdjęcia z wystawy „Żołnierze Wyklęci” przygotowanej przez Ligę Republikańską. Program 2 TVP S.A. 1998






Dzieje Rodziny Leonowiczów autorstwa Roberta Horbaczewskiego:






MOJĄ BABCIĘ HELENĘ I DZIADKA TADEUSZA GRUSZCZYŃSKIEGO ORAZ SWOJEGO OJCA JANA LEONOWICZA PS. „BURTA”, WSPOMINA W LIŚCIE DO MNIE 
 PANI KRYSTYNA MARIA BARBARA LEONOWICZ – BABIAK:

„ W swoich książkach przydała Pani swemu Dziadkowi i memu Ojcu cechy bohatera romantycznego ( ideowy, pozytywny, tragiczny, żyjący w czasach, które nie sprzyjają ludziom wrażliwym, tym, którzy nie umieją pogodzić się z realiami …itd., itp.) Mój Ojciec miał także i inne cechy, bardzo szczególne, które mu pozwalały długo funkcjonować wbrew wszystkim niesprzyjającym okolicznościom. Interesujący jest wątek Pani Dziadka. Ja przechowuję inną kartę z Jego życiorysu w swojej pamięci niż Pani, z zupełnie innego okresu jego aktywności. Wówczas jeszcze wszystko było przed nim. Był optymistą i to bardzo zakochanym. Pamiętam np. jak siedzi u nas przed domem, a Pani Babcia go znajduje i zdecydowanie przywołuje do siebie. Miała bardzo charakterystyczny sposób przywoływania Pani Dziadka, i potem jego koledzy ( cały oddział wtedy u nas stacjonował) żartobliwie także go tak przywoływali. Byli młodzi, więc chętnie żartowali. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że właśnie zapamiętałam pana Tadeusza, podczas gdy niektórych osób (z tego okresu) prawie lub wcale sobie nie przypominam. Jak widać, nic nie dzieje się przypadkowo. Może tak stało się dlatego, iż był wyjątkowo miłym młodzieńcem.”

„Przesyłam Pani trochę wspomnień z uroczystości w Nowinach. Dla mnie oczywiście była to bardzo wzruszająca uroczystość ( …) Tak, były tam też pewne niecodzienne sytuacje, jak ta z kotem oraz inne ( przynajmniej dwie) i to tak wyraziste i odległe od ogólnie przyjętych norm, że postanowiłam umieścić je kiedyś w swoich wspomnieniach.(…) Po tej uroczystości skontaktowało się ze mną wiele osób, a między innymi i takie, które postanowiły odwiedzić grób – symbol mojego Ojca. Niestety ciągle krążą także błędne informacje powielane z książki p. Pająka i „pamiętników” pana „Mogiłki”, z którymi walczę, bez skutku, od lat.”

„Co do pytań, jakie mi Pani zadała, to rzeczywiście na wyjaśnienie wszystkich nieścisłości dotyczących książki o „Burcie”, nie jestem w stanie w liście wyjaśnić, jest ich olbrzymia lista. Niestety, większość się utrwaliła, bo ludzie wierzą w słowo pisane. Najważniejsza z pomyłek: Nigdy Turzyniecki nie był zastępcą mojego Ojca. Zastępcą był Stanisław Samiec ps. „Pasek”, wspaniały człowiek, jedyny któremu mój ojciec ufał do końca. Autor także podał błędne imię i nazwisko panieńskie Mamy. Tyle o tym, co przecież zawsze boli, bo kłamstwa i błędy są zwykle nieśmiertelne. Jednakże książka ta odegrała pozytywną rolę w procesie rehabilitacji mego Ojca.”

„ W Nowinach zaprezentowałam zebranym Krzyż Kawalerski z Gwiazdą, jaki otrzymał mój Ojciec pośmiertnie. Odznaczył go Prezydent Lech Kaczyński.”

„ Bardzo ciekawie i ciepło pisze Pani o swojej rodzinie, co odbieram bardzo miło. (…) Kontakt z Panią spowodował, że pamięć moja przywołała osoby, których już nie ma pośród żywych, a które utrwaliła jako młode i pełne życiowych planów. To były bardzo trudne czasy, szczególnie dla prawdziwych patriotów i ich rodzin. Poza tym w „dialogu” między stronami argumentem była ostra amunicja, a po rządowej stronie były jeszcze dodatkowo więzienia i wywózki na Syberię. Osobiście uważam, że cudem jest, że zdołałyśmy obie z Mamą przeżyć to wszystko… Co prawda Mama zapłaciła za to utratą zdrowia. Z mojej perspektywy – przeżytych już lat – młodość trwa bardzo krótko, a nasze marzenia…no cóż, spełniają się najczęściej inaczej, niż byśmy sobie życzyli. Obecnie mi się wydaje, że najważniejsze jest to, jak walczymy o te marzenia i żeby w ogromie różnych zawirowań, szczególnie tych, które dotkliwie ranią nie zatracić optymizmu. Moja Mama powtarzała, że kiedy bieżące przeżycia dają nam się szczególnie we znaki, należy całą swoją uwagę skupić na wykonywanej pracy i starać się wykonywać ją jak najlepiej i o ile to możliwe, nie analizować w kółko krzywdy, jaką ktoś nam zrobił, bo to nas osłabia i niszczy. Trzeba także ostrożnie dobierać sobie przyjaciół, bo kto raz zdradził, zrobi to także i przy innej okazji. Natomiast Babcia mówiła, że kto jest w rzeczach małych niesolidny, nie będzie także uczciwy w rzeczach większych. Jednak –  ponieważ uczymy się przede wszystkim na swoich błędach – wiele razy przekonałam się, że obie miały rację (…).”

„ Ten Rok ( 2012) był dla mnie wyjątkowy pod względem nagle pojawiających się wydarzeń pozytywnych: 30 listopada odebrałam wyróżnienie za utrwalenie polskich śladów i budzenie tożsamości polskiej ( u osób z korzeniami polskimi) na obczyźnie oraz za dokonania publicystyczne i malarskie. Zostałam uhonorowana statuetką Fundacji Polskie Gniazdo. Odbywało się to w wyjątkowo pięknym miejscu w Oratorium Marianum Uniwersytetu Wrocławskiego, czyli w głównym gmachu mojej Alma Mater ( co dla mnie nie bez znaczenia) gdzie zdobywałam stopnie naukowe i gdzie przez ćwierć wieku pracowałam. Towarzyszyła temu wspaniała oprawa artystyczna, gdyż Polskie Gniazdo w tym dniu obchodziło mały jubileusz, były aż trzy koncerty i deklamowane były wiersze ( ja także byłam przywołana do odczytania dwóch swoich.) Powiadomienie o tym wyróżnieniu otrzymałam na tydzień przed uroczystością i do teraz jeszcze się dziwię, bo nie przypuszczałam, że ktoś śledzi moje skromne poczynania(…).



DZIECI HELENY I TADEUSZA:

LESŁAW
ANDRZEJ
ALINA



                                          LESŁAW GRUSZCZYŃSKI Z ŻONĄ MARIĄ
                                          najstarszy syn Heleny i Tadeusza

              Syn Heleny i Tadeusza                                
 Mój OJCIEC CHRZESTNY ANDRZEJ GRUSZCZYŃSKI
  Odszedł w grudniu 2012 roku.


                      
                                                                    
                                                 Moja mama Alina Gruszczyńska












  

W. Włodarczyk, "Gruszczyńscy na Lubelszczyźnie", 
Zamojski Kwartalnik Kulturalny, Nr 3 2009, str. 62 - 67.

                                         
Streszczenie powyższego artykułu:



Ród Gruszczyńskich, herbu Poraj ( Róża, Czarna Róża ) – wywodzi się z Gruszczyc w Sieradzkiem. Rodowym imieniem gałęzi Gruszczyńskich jest „ Jan”. Kiedy Wielkopolska została podzielona wzdłuż rzeki Prosny między Prusy a Królestwo Polskie w 1815 roku,  tereny na których mieszkali Gruszczyńscy, znalazły się w Królestwie Pruskim. Wielu z nich znalazło się w ten sposób na ziemiach należących do Rosji.



Jan Gruszczyński - najstarszy protoplasta rodu –  w latach 1464 – 1473 Prymas Polski



Jan Gruszczyński ur.1790  w Wiktorowie pod Wieluniem , niedaleko Gruszczyc ( herbu Czarna Róża, Poraj ) – dziadek Feliksa 1850 – 1924, przybył w Lubelskie w 1815 roku. Osiadł w Uchaniach pod Hrubieszowem, trudnił się garbarstwem. W 1821 roku wziął ślub w Wojsławicach z panną Anną Marią Leis, córką Christiana i Marianny Beck. ur. 1796 r w Szczebrzeszynie, córką Lateran z Niderlandów.  Ich dzieci: Jan, Andrzej i Stefan. Jeden z synów Jana 1790 r. i Anny Marii Leis,  brał udział w powstaniu styczniowym.



Christian Leis – ojciec Anny Marii, był winiarzem, sprowadzonym przez  Zamoyskich do ordynacji.

Marianna Beck – pochodziła z rodziny, z której wywodzi się późniejszy minister spraw zagranicznych Józef Beck.



Saturnin Gruszczyński – syn Andrzeja, wnuk Jana Gruszczyńskiego ur.1790 r, i Anny Marii Leis  - pracował w Rządzie Gubernialnym w Lublinie jako starszy referent.



Józef Gruszczyński – brat ? Jana ur. 1790 ? – był zdemobilizowanym oficerem, ur. 1788 r., kawaler, znający język niemiecki, do 1816 podoficer 8 Pułku Liniowego, posada celnika w 1823 w Dołhobyczowie, zaglądał do butelki, nie mogąc znaleźć zatrudnienia.



Jan Gruszczyński ( junior), ur. w Uchaniach 1828 roku, syn Jana Gruszczyńskiego ur.1790 i Anny Marii Leis, powrócił do ziemiańskiej profesji, dworem zajmowały się Niemki. W 1849 wziął ślub z Joanną Wiktorią Ettinger z Opola Lubelskiego, córką Mateusza i Barbary Szemerzyńskiej lub Smerzyńskiej. Jan zajmował się gorzelnictwem w majątku Liszno Niedabylskich pod Rejowcem Fabrycznym, a Joanna Wiktoria Ettinger była „ Służącą dworską.” Ojciec Joanny – niemiecki kolonista, katolik, zajmował się sukiennictwem, matka pochodziła ze zdeklasowanej szlachty, rodziny urzędników dworskich. Jan i Joanna mieszkali w wielu miejscach : m. in. W Siennicy Różanej, gdzie Jan był leśnikiem. Mieli ośmioro dzieci:  Feliksa  ur 16 czerwca 1850 w Pawłowie – zm. 1924 , Daniela 1856, Józefa 1858, ożenionego z Eleonorą Pigłowską, Teresę 1861 – 1941, żonę Antoniego Oleszczyńskiego. Bracia Antoniego dzierżawili od Zamoyskich majątek Płoskie i Batorz Ordynacki, Hipolita, Stanisława ur. ok. 1854 – ucznia I klasy Gimnazjum Lubelskiego w 1864 roku, Zofię żonę Lepeckiego, Leopolda 1870 – 1932 r. , ożenionego z Modestą Kolasińską (1872 – 1945),



Feliks Gruszczyński ( 1850 – 1924) i Jan Gruszczyński ( 1877 – 1922) ojciec i syn – zarządcy majątku Szeptyckich, pochowani w Łabuniach. Feliks był dziadkiem Wojciecha Włodarczyka, autora artykułu : „ Gruszczyńscy na Lubelszczyźnie”

Feliks Gruszczyński w 1877 roku ożenił się z Teofilą Malewicz herbu Szeliga, zarządca majątku Piaski Ruskie koło Zamościa. Znajdowała się tam największa gorzelnia parowa. Po śmierci żony Feliks przeniósł się do w Chełmskie, do rodziców. Ożenił się ponownie z Konstancją  Dańczuk. Feliks od 1907 administrował majątkiem Szeptyckich w Łabuniach, potem na „dożywociu” został nadleśniczym lasów łabuńskich z siedzibą w Wólce Łabuńskiej.



Z dwóch małżeństw miał Feliks 14 dzieci:



1. Syn Feliksa i Teofili - Jan ( Iwaś) 1877 Piaski Ruskie – 1922 Łabunie ożenił się z Katarzyną Zimoląg. Leśnik, administrator majątku Olchowiec ( w Olchowcu mieszkała Tekla ur. 1818, wdowa po niezanym z imienia Gruszczyńskim), zarządca Łabuń po ojcu Feliksie. Jan i Katarzyna mieli 4 dzieci: Janina ( 1905 Wojsławice – 1936 Lwów),Zofia ( 1908 Łabunie – 1998 Warszawa), Wacław – (1907 Wojciechów – 1958) – kancelista Bolesława Leśmiana 1934 w Zamościu, Czesław - 1910 Łabunie.



2. Córka Feliksa i Teofili – Feliksa ( 1879 – 1915 Bychawa), wyszła za mąż za Jana Gajewskiego   ( dzieci: Jan Józef i Maria)



 3. Córka Feliksa i Teofili - Maria ( Mania) ur. 1881 zamieszkała w Łodzi.



11 dzieci z małżeństwa Feliksa i Konstancji, 2 zmarło w dzieciństwie,



1. Wacław 1885 Wólka Leszczyńska – 1932 Lublin,



2. Syn Feliksa i Konstancji - Hipolit  1889 – 1942 , oficjalista w majątku Tarnawatka hrabiów Tyszkiewiczów pod Tomaszowem Lubelskim, prowadził w latach 20 – tych w Lublinie razem z jednym z braci hurtownię win i wódek, potem mieszkał w majątku siostry w Ciotuszy Nowej. Myśliwy, egocentryk i kawaler, w czasie okupacji szef młyna w Lublinie na Wrotkowie.  



3. Syn Feliksa i Konstancji - Adam – 1890 Kumów – 1965 Lublin -  restaurator, prowadził także z bratem Tadeuszem pensjonat w Szczawnicy i restaurację w Lublinie, po wojnie szef kuchni lubelskiej Hotelu Europejskiego. Z pierwszą żoną Heleną Hroto – Szymańską miał syna Tadeusza Antoniego



4. Córka Feliksa i Konstancji - Lucyna, żona Czesława Alfonsa Langnera

5. Syn Feliksa i Konstancji - Tadeusz ( Dunio) 1896 Rejowiec -1978 Łódź)

6. Córka Feliksa i Konstancji Janina 1898 Przybysławice – 1967 Warszawa, żona Jakuba Hałasa. W 1944 roku, major Hałasa był szefem VI oddziału sztabu AK Biuro Informacji i Propagandy  na okręg lubelski.

7. Córka Feliksa i Konstancji - Wanda  – żona Władysława Responda. Mieli córkę Krystynę.

8. Córka  Feliksa i Konstancji - Leokadia Gruszczyńska – 1902 Żulin – 1956 Łódź, w 1922 roku wzięła ślub w Łabuniach z Janem Piotrowskim- legionista, ułan, plenipotent właściciela Łabuniek i dzierżawca Ciotusze Nowej ( 500 ha) Po rozparcelowaniu majątku przez Skarb Państwa, Piotrowski, kupił na nazwisko Hipolita Gruszczyńskiego resztówkę z gorzelnią, stawami i młynem. Dwór w Ciotusze Nowej stał się centrum całej rodziny. W czasie wojny zagubiony w lasach majątek  nękany był napadami band ukraińskich, dwór spłonął w 1949 roku. Resztówkę sprzedał syn Jana i Leokadii z Gruszczyńskich  – Jan Dionizy Piotrowski w 1957 roku.

I niezbadany ślad: W 1927 roku w Zamościu, Jan Kraus ur. 1898 r, porucznik 9 pułku piechoty legionowej w Zamościu, ożenił się z Jadwigą Gruszczyńską, ur. 1907 r. córką Waleriana Gruszczyńskiego  i Marii z Sobczyńskich, zamieszkałą w Dutrowie, pod Tomaszowem Lubelskim.




„W HOŁDZIE PRZESZŁOŚCI - MIEJSCA PAMIĘCI POWSTANIA STYCZNIOWEGO W WOJEWÓDZTWIE LUBELSKIM"

Publikacja na portalu Lubelskie Korzenie za zgodą autorów

autorzy: ADAM POLSKI, ANDRZEJ KASPRZAK.

Kwerendę w archiwach przeprowadził Andrzej Kasprzak.

Lublin Fajsławice 2012r.

Rozdział III

POWSTANIE STYCZNIOWE NA LUBELSZCZYŹNIE W ŚWIETLE ZAPISÓW W KSIĘGACH ZGONÓW PARAFII RZYMSKOKATOLICKICH I JEDNEJ PRAWOSŁAWNEJ



Dane z Ksiąg Stanu Cywilnego

/akty zgonów/  z rzymskokatolickich parafii województwa lubelskiego



 Otóż pod pozycją omawiającą akty zgonu z 1863 r. w księgach parafii w Krasnobrodzie znajduje się następujący fragment:

              
Nr 241 - dnia 12 listopada w Ciotuszy o godzinie 5 z rana, przez najście Wojsk Cesarsko Rosyjskich na powstańców, zabity został Feliks Rogowski lat 26, Rządca, urodzony we wsi Dołhobyczowie, we wsi Ciotuszy zamieszkały, syn Teodora i Te­resy z Gołębiowskich

 Nr 242 - dnia 12 listopada w miejscu i czasie jak w nr. 241 zabity został Maciej Gruszczyński lat 40, młynarz urodzony we wsi Pałożnicy(?) a w Ciotuszy zamiesz­kały, syn Piotra i Teresy z Cieniuchów. Wdową została Magdalena z Turskich.


Nazwisko Gruszczyński, do tego młynarz urodzony we wsi [...]nicy, mający związki z Ciotuszą, gdzie później przedstawiciele tej rodziny licznie zamieszkiwali – to chyba nie przypadek.


 ( Informacje na powyższy temat otrzymałam dzięki uprzejmości Andrzeja Augusiaka)




6 komentarzy:

  1. Cześć . Mieszkam w Lesznie , gdzie jest kaplica grobowa wybudowana przez Wojciecha Stanisława Gruszczyńskiego. Szukam już od kilku lat wszystkiego onim i jego rodzinie , sporo już mam . Nie wiem kiedy zmarła jego żona i gdzie podziały się trumny z tej pięknej kaplicy. Interesuje mnie tylko on i jego rodzina w XVII i XVIII w. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć . Mieszkam w Lesznie , gdzie jest kaplica grobowa wybudowana przez Wojciecha Stanisława Gruszczyńskiego. Szukam już od kilku lat wszystkiego onim i jego rodzinie , sporo już mam . Nie wiem kiedy zmarła jego żona i gdzie podziały się trumny z tej pięknej kaplicy. Interesuje mnie tylko on i jego rodzina w XVII i XVIII w. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiele, wiele nieścisłości w sprawie Kopciów. Np.Witold "Ligota" dożył 73 lat i jest pochowany w Warszawie

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiele, wiele nieścisłości w sprawie Kopciów. Np.Witold "Ligota" dożył 73 lat i jest pochowany w Warszawie

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzień dobry, W pełni się z Panem zgadzam, są nieścisłości, ponieważ nie zajmuję się badaniem dziejów Rodziny Kopciów, a jedynie zapisałam wspomnienia pana Tadeusza dotyczące mojej prababci Julianny Gruszczyńskiej, które mnie interesują. Badanie nieścisłości pozostawiam zainteresowanym i mam nadzieję, że będą owocne. Serdecznie Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Gruszczyńscy z Wielkopolski pieczętują się herbem poraj, ale Gruszczyńscy z Małopolski pieczętują się herbem belina. Jan Gruszczyński nie był protoplastą rodu a jedynie jednym z jej przedstawicieli. Jeżeli uważa Pani, że jest spokrewniona z "porajami" proponuję kontakt via http://www.rodzinagruszczynskich.pl/

    OdpowiedzUsuń